Akt drugi ma 25 kilometrów czyli wpis górski drugi

Ponoć wszystko co najlepsze w naszym życiu jest sumą decyzji osób, których nie znamy.…

Jun 6, 2025 - 09:35
 0
Akt drugi ma 25 kilometrów czyli wpis górski drugi

Ponoć wszystko co najlepsze w naszym życiu jest sumą decyzji osób, których nie znamy. W moim przypadku osobą, której chciałabym z tego miejsca podziękować jest ktoś, kto ustalił, że w willi, w której mieszkamy śniadania wydawane są od 7:30. Oznacza to, że matka nie ma żadnego interesu budzenia mnie jeszcze wcześniej, bo i tak nie zjemy śniadania przed otwarciem stołówki. Co prawda, gdy dziś o 7:45 poskarżyłam się matce mej, że nie ma jajecznicy, stwierdziła, że na pewno zjedli ją ci którzy byli przed nami. Jak się okazało pierwsza jajecznica wyszła z kuchni dokładnie wtedy, kiedy opuszczałyśmy stołówkę. Mogłabym to złośliwe skomentować, ale wiem, że są walki, na które nawet ja nie jestem gotowa.

 

Muszę powiedzieć, że dziś zachowałam się jak człowiek głęboko naiwny. Oto matula moja, osoba jak wiemy totalnie racjonalna i przewidywalna, co więcej w wieku, dla większości osób emerytalnym powiedziała, że idziemy niedaleko. Przyjęłam to jako naturalny objaw starzenia się (jej i mnie) oraz za racjonale przekonanie, że przecież pierwszego dnia nie należy dużo chodzić, bo się człowiek zmęczy i nie będzie miał energii na kolejne dni. Kiedy matka powiedziała, że w czerwcu przed sezonem to możemy w sumie nawet pójść tylko do Kościelskiej, to pomyślałam „nareszcie, dopadł ją czas i rozsądek”.

 

Matka informująca mnie, że zaszaleje i zje całe pół szarlotki

 

Spacer po Kościelskiej w pierwszej połowie czerwca to sama przyjemność. Po tym jak na początku drogi wyminie się taktycznie wszystkie wycieczki szkolne to idzie się właściwie po pustej dolinie. Spokój, szum strumyka, trochę ludzi, żadnych rodzin, które wolałby być nad morzem, żadnych dzieci, które wolałby być w domu, żadnych nastolatków, które planują, że po powrocie wyprowadzą się z domu. Cisza, spokój, ładne widoki, miły spacer. Czego chcieć więcej. W schronisku dają szarlotkę i pyszną lemoniadę i człowiek myśli „tak to można żyć”. Zegarek wskazuje, że przed trzynastą będziemy w domu, to może się człowiek nawet nieco jeszcze prześpi, może sobie poczyta, może Youtube poogląda. No wakacje, urlopik, odpoczynek, relaksik.

 

Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak nadszedł, gdy matka spojrzała na swój krokomierz i powiedziała „będę miała wyrzuty sumienia”. Przyznam nieco mnie to zaniepokoiło, ale pomyślałam, że przecież nic mi nie zrobi, że przecież nie postawi tu zaraz jakiejś bliskiej górki, że wszystko będzie w porządku, obiecała mi dziś spacer po płaskim. Drugi niepokojący sygnał pojawił się, kiedy wyszłyśmy z Doliny i matka nie skręciła do busika. Oj nie. Nie skręciła. Skręciła w stronę Zakopanego. Na moją nieco tylko zaniepokojone pytanie, gdzie my właściwie idziemy, odparła swobodnie, że jest tu bardzo ładna i krótka droga do Doliny Strążyskiej i w sumie, dlaczego by się nią nie przejść, jest po płaskim a przynajmniej będzie „mniejszy wstyd”.

 

Nie ukrywam, pomysł wcale nie tak długiego spaceru i to po płaskim nieco mnie skusił, zwłaszcza że słoneczna czerwcowa pogoda zachęca do spacerów. Co prawda, gdy mijałam drogowskaz sugerujący, że do Doliny Strążyskiej jest tego spaceru półtorej godziny zaczęłam się zastanawiać nad definicją słowa „krótka” ale moja czujność była absolutnie uśpiona. Przecież nie raz się zdarzało, że tego pierwszego dnia szłyśmy na niezbyt długi spacer, ot chociażby po to by sprawdzić czy nasze plecaki są naprawdę wygodne, a nasze buty nie uwierają. No nic się złego na takim spacerze nie może stać.

 

Moment, w którym byłam pewna, że za dziesięć minut wsiadamy do busa i fajrant

 

Stopy zaczęły mnie boleć tak na dwa kilometry od wylotu doliny. To właśnie wtedy spojrzałam na krokomierz i zdałam sobie sprawę, że te nasze małe spacery osiągnęły już niemal dwadzieścia kilometrów. Przysiadłam nawet by zadumać się nad tym faktem. Doprowadziło to do dwóch zdarzeń. Pierwsze, że obok mnie usiadła matka, co prawie się nie przytrafia. Zdarzenie drugie było zaś już zupełnie abstrakcyjne, gdyż zatrzymał się przy nas pan na rowerze. Zaczął nam opowiadać o historii regionu, potem wyznał, że głosował na Trzaskowskiego, przeprosił na Podhale i pojechał dalej.  Nie widziałam jeszcze w górach niedźwiedzia z bliska, za to widziałam liberalnego górala i muszę przyznać, że zapisuję do listy „ciekawych zjawisk górskich”.

 

Gdy doczłapałam do Strążyskiej matka ma rzekła „O zobacz nie ma przystanku autobusu, pewnie chodzi tylko w sezonie”. Owo rzucone lekkim tonem zdanie oznaczało tylko jedno, trzeba zejść do miasta. Nie będę ukrywać, że dopiero pod sam koniec drogi zdałam sobie sprawę, że jakimś cudem matka ma po prostu kazała mi wrócić z Kościelskiej na piechotę do Zakopanego a ja przegapiłam ów fakt, zajęta głównie rozmyślaniem nad tym, co w końcu zjem na obiad, kiedy dojedziemy na jedzenie. Wszechświat chyba mnie wysłuchał, bo kiedy w końcu doszłam do knajpy okazało się, że dzisiejszy zestaw dnia to pomidorowa i schabowy, czyli posiłek mistrzów.

 

Ktoś mógłby pomyśleć, że po tym jak wrócimy do pokoju więcej nie wyjdziemy, ale ta osoba zapewne nigdy nie spotkała mojej matki na wakacjach. Otóż po całych czterdziestu minutach odpoczynku matce się znudziło i powiedziała, że idziemy na spacer. Jak było… powiem wam tylko tyle, że ostatecznie skończyłyśmy dzień z wynikiem 25 kilometrów na liczniku a krokomierz mojej matki (dostosowany do jej nikczemnego wzrostu) naliczył jej nawet 40 tysięcy kroków, co matka przyjęła z radosnym „strasznie dawno tyle nie przeszłam”. Ja zaś przypomniałam sobie jej anegdotę sprzed kilku lat jak w tydzień przeszła 100 kilometrów, co biorąc pod uwagę, że dziś odbębniłyśmy 25 każe mi przypuszczać, że postanowiła iść na rekord. Z tempa i pomysłów mojej mamy jest bardzo zadowolona moja aplikacja w telefonie, która dziś z radością poinformowała mnie, że WHO jest ze mnie naprawdę dumne, bo narobiłam punktów kardio na następne dwa tygodnie.

 

Ładnie i po płaskim.

 

Tu pewnie niejeden czytelnik mógłby przystanąć i powiedzieć „dwadzieścia pięć kilometrów nie takie rzeczy ze szwagrem robiliśmy” i pewnie miałby rację, ale ja jednak przypomnę, że prowodyrem tej wycieczki jest matka moja, która będą ode mnie o dwadzieścia dziewięć lat starszą, powoli, bo powoli, ale zbliża się do siedemdziesiątego roku życia, czyli do czasu, kiedy człowiek rozważa endoprotezy kolan dla siebie, a nie stara przyprawić o nie swoje dzieci. Z resztą ja nie wiem co będzie dalej, bo jeśli krokomierz z zegarku mojej mamy nie zsynchronizuje się poprawnie z jej telefonem, to może całą trasę trzeba będzie potworzyć. Czy jak jest się po trzydziestce to można jeszcze napisać do Towarzystwa opieki nad dziećmi? Pytam dla koleżanki.