Już nigdy nie będzie takiej dramy czyli o serialach od The CW
Jakie serialowe produkcje okazały się najważniejsze w ciągu ostatnich trzech dekad, które ukształtowały współczesną…

Jakie serialowe produkcje okazały się najważniejsze w ciągu ostatnich trzech dekad, które ukształtowały współczesną telewizję? Pewnie większość z was odpowiedziałaby w zgodzie z narracją, którą wszyscy znamy. Kluczowy dla współczesnego serialu okazał się rozwój HBO, a zwłaszcza genialna „Rodzina Soprano”. A potem już prosto, wzrost znaczenia jakościowej telewizji, pojawienie się streamingu, awans serialu z prostej formy spędzania czasu na jedno z najważniejszych zjawisk współczesnej kultury. Ten konsensus, który niekiedy zostaje uzupełniony o dostrzeżenie zjawisk takich jak wzrost znaczenia showrunnerów, po sukcesie „Zagubionych” czy refleksje nad tym jak nowy sposób dystrybucji „House of Cards” wpłynął na układ fabuły w serialu nie jest niczym dziwnym. Tak, HBO i seriale jakościowe zmieniły zupełnie jakość i znaczenie produkcji telewizyjnych. Ale… ale gdyby ktoś zapytał mnie jaka grupa seriali mogła mieć największy wpływ na szeroko zakrojoną kulturę popularną kazałabym im się przyjrzeć produkcjom od stacji The WB która potem zamieniła się w The CW. Bo choć HBO może rządzić sercami krytyków to The CW pokazało, jak się rządzi sercami fanów.
Jeśli nazwa The WB a potem The CW nic wam nie mówi, to zapewne jesteście na tyle młodzi, że nie musieliście ściągać tych seriali z zagranicznych serwerów, albo jesteście tymi uczciwymi jednostkami, które oglądały seriale dopiero kiedy trafiły do dystrybucji w Polsce (co na początku lat dwutysięcznych oznaczało też, że trzeba było sporo cierpliwości). Ja nawet dziś pamiętam wyszukiwane w sieci odcinki poprzedzane klipem informującym widza, że już niedługo stacja zmieni nazwę. Ale o jakim fenomenie właściwie rozmawiamy? Za jakie seriale opowiadały te stacje? Tu będę korzystać z tytułów anglojęzycznych, bo wiele osób nadal się nimi przede wszystkim posługuje. Były to (wymieniając tylko niektóre): “7th Heaven”, „Gilmore Girls”, „On the Tree Hill”, „Supernatural”, “Veronica Mars”, “Gossip Girl”, “90210” (remake), “The Vampire Diaries”, “Heart of Dixie”, “Regin”, “The 100”, “The Originals” , “Jane the Virgin”, “Dynasty” (remake), “Riverdale”. Do tego The CW specjalizowało się w bardzo specyficznych serialach o postaciach ze świata DC – poczynając od „Smallville” przez „Arrow”, „The Flash”, „Legends of Tomorrow”, „Supergirl”, „Black Lightning” oraz kilka innych produkcji aż po „Superman& Lois”.
Wymieniam te tytuły hurtowo, bo dopiero patrząc na wszystkie na raz można dostrzec fenomen serialu od The CW. Choć różniły się od siebie tematyką, gatunkiem i materiałem źródłowym ( a także jakością bo było sporo produkcji nieudanych) to miały sporo cech wspólnych. Wszystkie były kierowane raczej do młodszych widzów – przede wszystkim do nastolatków, choć osobiście mam poczucie, że idealnym odbiorcą tych treści był widz koło dwudziestki, odrobinkę starszy od serialowych bohaterów. Niezależnie czy serial dział się w liceum, czy też korzystał z innych elementów gatunkowych, kluczowe elementy pozostawały niezmienne. Obsada składała się z absurdalnie atrakcyjnych aktorów, przy czym niemal wszystkie aktorki miały piękne długie włosy, które niezależnie od dramaturgii sytuacji zawsze pozostawały nienaruszone. Niemal każdy serial oferował kilka typów bohaterów męskich, z których jeden musiał być porządny, drugi zaś koniecznie musiał być choć trochę bad boyem. Przy czym zwykle okazywało się, że obaj są niezwykle romantyczni i są gotowi deklarować swoją miłość w najbardziej dramatyczny sposób.
Niezależnie od przynależności gatunkowej osobiste dramaty bohaterów były na pierwszym planie. Oczywiście najważniejsze były skomplikowane relacje romantyczne, ponieważ w serialach The CW wszyscy byli niesłychanie kochliwi. Widz mógł od pierwszych sezonów podejrzewać, które z par powinny być na zawsze razem, ale im dłużej trwała produkcja tym częściej bohaterowie powinni się spierać, schodzić, rozchodzić, być rozdzieleni przez najróżniejsze perypetie i komplikacje. Ten schemat działał doskonale, bo nie trzeba było wiele, by widzowie zaczynali dzielić się na wielbicieli jednego czy drugiego związku, co tylko napędzało fandomy. Ale dramy romantyczne zawsze stanowiły tylko jeden elementów budowania tych historii. Ponieważ w większość seriali mieliśmy do czynienia z nastolatkami albo bardzo młodymi dorosłymi, wątek sporów z rodzicami, czy osobne romantyczne wątki rodziców niemal zawsze stanowiły ważny element fabuły. Rodzice byli z resztą też grani przez niesłychanie atrakcyjnych aktorów i aktorki, gdyż w świecie stworzonym przez The CW nikt nie był brzydki, właściwie nikt nie był gruby i wszyscy mieli doskonały gust, jeśli chodzi o ubrania. To były seriale, które kształtowały gusta widzów, podpowiadały co jest modne i dziś są fantastycznym przeglądem mniejszych i większych trendów z pierwszych dwóch dekad lat dwutysięcznych.
Niemal wszystkie seriale tej stacji, jeśli złapały odpowiednią widownię, koło drugiego czy trzeciego sezonu zaczynały powoli porzucać jakiekolwiek prawdopodobieństwo fabuły idąc coraz częściej w rozwiązania absurdalne, przesadzone i kojarzące się bardziej z operami mydlanymi niż z telewizją jakościową. Trzeba jednak stwierdzić, że niezależnie od tego jak idiotyczne potrafiły być kolejne wątki, czy jak przerysowane stawały się postaci (zwłaszcza na drugim planie) widzowie byli w stanie opowieści bardzo wiele wybaczyć. Wszystko dlatego, że były to produkcje, które aż prosiły się o to by tworzyć wokół nich fandomy i roztrząsać, która bohaterka postąpiła słusznie, czy jakaś postać jeszcze powróci i jakie znaczenie miała zupełnie drugoplanowa scena kilka odcinków wcześniej. Z resztą były to produkcje, które bardzo zyskiwały na tym, że na kolejny odcinek trzeba było czekać tydzień i widz nigdy nie wiedział, jaki dramatyczny zwrot akcji okaże się kluczowy a o czym scenarzyści niemal zapomną po zaledwie w następnym odcinku.
Jednocześnie warto tu zaważyć, że na przestrzeni lat seriale albo stały się początkiem karier całej grupy utalentowanych aktorów i aktorek, albo stawały się ciekawą przestrzenią, w której zatrudnienie dostawali amerykańscy aktorzy teatralni. To chyba mnie najbardziej bawi – w jak wielu serialach od The CW połowa obsady ma za sobą hity z Broadwayu. Z resztą czasem seriale to wykorzystywały jak np. „The Flash”, który miał odcinki musicalowe, bo aż wstyd byłoby nie wykorzystać tak wspaniałej obsady. Wielkich gwiazd wtedy jeszcze w tych serialach nie było (chyba, że pojawiały się na chwilę gościnnie), co wcale nie grało na ich niekorzyść. Widzowie zaczynali bardzo mocno utożsamiać aktorów z ich rolami, co miało swoje plusy. Zamiast widzieć aktora czy aktorkę, ludzie widzieli przede wszystkim bohaterów. I jasne, części, z osób które grały w tych serialach udawało się potem zrobić dużą karierę, ale wiele z nich kojarzy się głównie z produkcją, w której poznali ich widzowie. To jak głębokie jest to przywiązanie świadczy chociażby fakt, że ludzie nadal chętnie oglądają te seriale, pojawiają się na konwentach czy robią gify i przeróbki zdjęć.
No właśnie, sukces seriali produkcji The CW zgrał się bardzo mocno z rozwojem platformy Tumblr, gdzie każdy fan czy fanka, mógł wrzucać mnóstwo zdjęć, kadrów, własnych uwag o odcinkach i gifów z ulubionych scen. Dodajmy do tego jeszcze fan fiction (pozdrawiam fanów Supernatural, które przez lata było jednym z najpopularniejszych fandomów na AO3) i mamy całą internetową kulturę skoncentrowaną wokół bardzo konkretnych seriali, wykorzystujących te same schematy narracyjne. Zwłaszcza, że z czasem produkcje stawały się odważniejsze, zwłaszcza w zabijaniu postaci (coś co wcale nie było oczywiste w serialach dla młodzieży) i przesuwaniu granic tego co obyczajowo można w takiej produkcji pokazać i zasugerować. Oczywiście nigdy nie przekraczały granicy wyznaczonej przez telewizje ogólnodostępne (mimo, że kablówka to jednak nie HBO) ale „Gossip Girl” to nie było to samo co „Jezioro Marzeń”. Młodzież dość powszechnie ze sobą sypiała, piła alkohol, nie wracała do domu o wyznaczonej godzinie i nie ponosiła za to większych konsekwencji (poza notorycznie złamanym sercem). Co z resztą wzbudziło spore poruszenie te niemal dwie dekady temu. Ludzie jednak byli przyzwyczajeni do nieco innej serialowej młodzieży. Nie pamiętam, który to był rok, ale mam żywe wspomnienie czytania oburzonego artykułu o tym, że to nie do pomyślenia, że niemal wszystkie serialowe nastolatki pakują się w trójkąty.
Co ciekawe to właśnie The CW stworzyło, jeszcze przed Marvelem, najbardziej rozbudowane uniwersum super bohaterskie, w telewizji. I co ciekawe, zaczęło podobnie jak Marvel, nie od najważniejszych postaci, ale od bohaterów drugoplanowych. Oczywiście, jest „Smallville”, ukochany serial wielu widzów, opowiadający o młodości Supermana. Ale mówimy tu o „Arrowverse” czyli całej rozbudowanej sieci seriali, które zaczęły się od produkcji „Arrow” opowiadającej o nieco mniej znanym bohaterze DC. Wielu nazywało Oliviera Queena dyskontowym Batmanem, ale widzom seriali to nie przeszkadzało. Podobnie jak nie przeszkadzały słabe efekty specjalne (czasem przekomicznie słabe) i coraz bardziej skomplikowane powiązania pomiędzy kolejnymi produkcjami. Tym co wyróżniało serialowe uniwersum DC to odwaga robienia wieloodcinkowych crossoverów i wydarzeń specjalnych, które wymagały od widza chociażby kojarzenia wątków z serialu, którego niekoniecznie oglądał. Przynależność stacji do Warnera pozwalała sięgać nawet po seriale DC rozgrywające się w zupełnie innym uniwersum jak np. „Lucyfer”. Nawet dziś, kiedy serialowe MCU jest niezwykle rozbudowane nikt nie próbuje tak szeroko zakrojonych projektów
Jednocześnie, choć na papierze mogłoby się wydawać, że ekranizacje komiksów były kierowane raczej do męskiej widowni, to wciąż absolutnie kluczowymi wątkami były te… romantyczne. Kto kogo kocha, komu ukochaną przeniosło w czasie, wywaliło do innego uniwersum czy przemieniło w wyższą istotę. Pod wieloma względami, te seriale różniły się od nastoletnich dram rozgrywających się w liceum tylko tym, że zamiast wrednej dziewczyny z klasy obok, czy zazdrosnego chłopaka, mieliśmy do czynienia z sobowtórką z krainy luster (to w ogóle jest jeden z ukochanych zabiegów narracyjnych twórców tych seriali, absolutnie kochali sobowtórów) czy triksterem z innego wymiaru. I tak nawet super bohaterowie musieli się borykać z relacjami rodzinnymi i niemal każdy miał mniejszy czy większy konflikt z ojcem, matką czy nieobecnym kuzynem.
Jak wspomniałam, były to seriale tanie, na pewno dużo tańsze nawet od tych, które ABC produkowało, przed tym jak Marvel zdecydował się stworzyć swój spójny świat serialowych produkcji mocno powiązanych z MCU. Nikt chyba nie oglądał ich dla wspaniałych kostiumów czy świetnych efektów specjalnych. Wręcz przeciwnie, nawet w późniejszych produkcjach stacji, nadawanych już głównie na platformach streamingowych jak chociażby „Gotham Knights” kostiumy były wręcz komicznie przerysowane, często wyglądały jak plastikowe czy niewiele różniące się od cosplayów. Mam wrażenie, że paradoksalnie na niższa jakość produkcji, dawała wielu widzom sporo radości, bo uwalniała ich od ciągłego zastanawiania się nad logiką fabuły czy prawdopodobieństwem zdarzeń. Im bardziej w tych serialach było widać umowność konwencji i im bardziej odwoływały się estetyczne do dawnych telewizyjnych produkcji SF, tym więcej dawały radości.
Co ciekawe, udało się serialom The CW w jakiś sposób załapać na niemal każdy większy trend popkulturowy ostatnich dwudziestu lat. Poza super bohaterami oraz stworzeniem multiwersum mieli oczywiście całą dramatyczną historię o wampirach (aż trzy seriale o ich emocjonalnych i życiowych dramatach!), przy której „Zmierzch” wydaje się prostą i logiczną historią. Do tego „Supernatural” pozwolił rozegrać wszystkie mniejsze i większe fascynacje amerykańskimi mitami (zahaczając o opowieści o aniołach oraz demonach, które też były niezwykle popularne w swoim czasie). Nie zapominajmy o wciąż trwającej fascynacji najzamożniejszymi, których luksusowemu życiu stacja przyglądała się nie raz czy to w „Gossip Girl” czy w „Dynastii”. Co więcej udało się nawet dostrzec transformację kulturową, bo tak jak „Gilmore Girls” opierały się o budowanie legendy sielskiego małego amerykańskiego miasteczka, tak „Riverdale” brało ten element kultury i zabierało widza na szaloną jazdę przez amerykańskie sny i koszmary. Z resztą dni swych ostatnich będę bronić tezy, że „Riverdale” to serial wybitny acz niezrozumiany. To wspaniałe kampowe dzieło popkultury zahaczające o każdy amerykański mit.
Jeśli chodzi o relacje seriali The CW z produkcjami tzw. „telewizji jakościowej” to jest ona paradoksalna. Nie były to opowieści społecznie zaangażowane, a nawet możemy to powiedzieć wprost – bywały głupiutkie. Oczywiście odbijały się w nich przemiany społeczne, z czasem obsady stawały się coraz bardziej zróżnicowane, pojawiały się postaci queerowe (choć właściwie zawsze na drugim planie) ale wciąż były to opowieści właściwie niezmienne, stawiające głównie na to, że widz złapie się na nieco bardziej jakościową operę mydlaną. Gdzie więc paradoks? Bo te seriale, oglądane przez wiele osób w młodości, czy właśnie w momencie, w którym kształtował się światopogląd, spojrzenie na to co jest romantyczne, refleksje czego wymagać od swojego partnera, stały się dla wielu osób niesłychanie ważne. Bohaterowie stawali się punktem odniesienia, jeśli chodzi o wizję co to znaczy być naprawdę zakochanym, ich rodzinne problemy odbijały przeżycia wielu widzów, zaś skomplikowane perypetie angażowały nawet bardziej niż własne życie. Sama pamiętam, że przeżycia Rory Gilmore dotyczące wyboru studiów wydawały mi się wtedy niezwykle ważne i kluczowe w myśleniu o tym co i gdzie chce się studiować. Co pokazuje, że serial niekoniecznie musi być dobry, żeby był ważny.
Choć seriale od The CW nie skończyły się wraz z nadejściem streamingu (to, że Supernatural się skończyło nadal jest dla mnie szokiem) to jednak od momentu zmiany sposobu dystrybucji seriali, bardzo wyraźnie widać, że ich epoka się jednak skończyła. Próba powrotu do „Gossip Girl” z uwzględnieniem zmiany wrażliwości widzów przetrwała tylko dwa sezony, „Riverdale” przejdzie zapewne do historii Netflixa jako serial, który najwięcej osób wprowadził w konsternację, „The Winchesters” czyli spin-off „Supernatural” zostali skasowani po jednym sezonie. To nie znaczy oczywiście, że serial młodzieżowy odszedł w zapomnienie. Wciąż te produkcje cieszą się dużą popularnością (jak chociażby „Wednesday” czy „Stranger Things”) ale nie są pisane już w zgodzie z zasadami wypracowanymi przez stację.
Z jednej strony, to pokazuje jak bardzo seriale były osadzone w swoich czasach. „Gossip Girl” jest serialem zdecydowanie dla millenialsów i młodsze pokolenie może patrzeć na bohaterów z przerażeniem. Z kolei próba powrotu do „Gilmore Girls” przypomniała wszystkim, że emocjonalnie znajdujemy się już zupełnie gdzie indziej niż dwie dekady temu. To co było urocze zaczyna być denerwujące. Sporo jest w tych serialach wątków czy sposobu myślenia o kształtowaniu postaci, które dziś pewnie nazwano by „Toksycznymi”, „Staromodnymi” czy „Nieodpowiedzialnymi”. Co nie dziwi, bo seriale, które tak bardzo chcą oddawać ducha swoich czasów i tak bardzo koncentrują się na relacjach damsko- męskich (zwłaszcza wśród młodych ludzi) starzeją się niezwykle szybko. Ale nie tylko w zmianach obyczajowości dostrzegałabym pewne przesunięcie. Moim zdaniem seriale tego typu, są obok sitcomów przykładem na to, że pewne formaty znakomicie rozwijały się w telewizji, ale nie da się ich odtworzyć przy współczesnym sposobie dystrybucji.
Dlaczego? Moim zdaniem to kwestia konstrukcji współczesnych seriali. Przywiązania do bohaterów i ich skomplikowanych dramatów nie da się zbudować na przestrzeni dziesięciu czy nawet piętnastu odcinków. Do takich melodramatycznych opowieści potrzeba co najmniej dwudziestu dwóch odcinków na sezon. A im więcej sezonów tym lepiej. To jest zupełnie inny sposób myślenia o fabule, gdzie ważniejsze od spójności akcji czy sensownego następstwa wydarzeń, jest nawiązanie więzi z widzami. Tą zaś tworzy się przez wiele tygodni w czasie zaglądania do naszych bohaterów, którzy z jednej strony – powinni przeżywać najróżniejsze przygody i dylematy, z drugiej pozostawać pod wieloma względami niezmienni. Im więcej jest w tych serialach obyczajowej waty tym głębsza jest nasza więź z bohaterami. Struktura sezonów była dużo mniej spójna, często przez kilka odcinków niewiele się działo, by potem akcja nagle niespodziewanie przyśpieszyła. Było miejsce na odcinki musicalowe, momenty zupełnie nie poważne, powtarzanie podobnych schematów kilka razy na sezon. Te seriale opierały się na tym, że odcinków zawsze było dużo, a gdy skończyła się jedna historia można było płynnie przejść do drugiej. Jeśli oglądanie zgrało się jeszcze z chodzeniem do szkoły, to cotygodniowe ucieczki do świata bohaterów, czy bingowanie w kółko całych sezonów czy ukochanych scen mogło w pewnym wieku zastąpić życie towarzyskie.
Jednocześnie mniejsza konkurencja o uwagę widzów, oraz poczucie, że „wszyscy oglądamy to samo” sprawiało, że wokół produkcji dużo łatwiej było stworzyć grupy fanów, a młodzi widzowie mogli się wzorować na swoich bohaterach – czy to pod względem zachowania, czy dużo częściej – wyglądu. Mam też poczucie, że ponieważ stacja nadawała zarówno seriale o braciach uganiających się za potworami, o bogatych rozpuszczonych dzieciakach, zdolnych młodych koszykarzach czy o dziewczynie, która nie może się zdecydować, którego wampira kocha bardziej, a także o kochliwych super bohaterach, to udało im się złapać dosłownie wszystkie nastolatki. Zarówno te, które były najpopularniejsze w klasie, jak i te którym wystarczyły dwa drugoplanowe wątki by stworzyły czterdzieści rozdziałów swojego fan fiction. Pod powierzchnią większość z tych produkcji opierała się o te same założenia i mechanizmy, ale dobrze dopasowywały się do różnych gatunkowych potrzeb młodych ludzi.
Nie odbieram nic „Grze o Tron”, „Rodzinie Soprano” czy „House of Cards”. To są produkcje kluczowe dla rozwoju telewizji i serialu jako formy opowieści. Ale jak często bywa, kiedy patrzę uważnie na historię kultury popularnej – często w jej centrum stawia się zjawiska, które nie były równie ważne dla wszystkich odbiorców. Kluczowe stają się te dzieła, które wyróżnią krytycy. Co niekoniecznie jest słyszą diagnozą, jeśli mówimy o kulturze popularnej. Stawiam tezę, że dla budowania współczesnej widowni serialowej, mechanizm tworzenia seriali stacji The CW był nie mniej ważny. Co więcej, patrząc po latach – stworzone wtedy relacje pomiędzy widzami a serialem wciąż są trwałe. W sklepach można dostać koszulki nawiązujące do postaci i wątków z „Gossip Girl” czy „The Vampire Diaries”, nie mówiąc już o „Supernatural”, które po prostu wciąż ma żywy fandom, gotów pójść za swoimi aktorami aż na koniec świata (albo przynajmniej obejrzeć ich wszystkich w „The Boys”).
Czy owo pominięcie czy niedocenianie roli The CW wynika z tego, że większość z tych produkcji była kierowana do młodych kobiet i wśród nich zabrała największe grono fanów? Chciałabym wierzyć, że sprawa jest bardziej skomplikowana i dotyczy raczej niedoceniania zjawisk mniej oczywistych, ale bardziej znaczących, gdy patrzy się z perspektywy czasu. Jednocześnie – nie byłby to pierwszy raz, kiedy nie docenia się kulturowego znaczenia dzieł skierowanych do młodych kobiet. Biorąc pod uwagę, że z fandomu „Supernatural” wyrosła cała koncepcja „Omegaverse”, które dziś – niezależnie od tego jak bardzo byłoby to żenujące, jest stałym elementem popkultury (a także kultury internetowej) nie można zignorować znaczenia tych seriali.
Do napisania tego długiego tekstu skłoniła mnie refleksja, że w raz z zakończeniem „Riverdale” właściwie zakończyła się era tych rozpisanych na kilka czy kilkanaście sezonów seriali od The CW. Z seriali, które zaczęły się później tylko „Dynastia” była nadawana dłużej. Większość nowych projektów została skasowana po jedynym czy dwóch sezonach. Coś się skończyło i to znaczy, że możemy spojrzeć na ten kulturowy fenomen. I moim zdaniem bez uwzględnienia tego jak wiele osób zdawało sobie pytanie Sabirna czy Blair, Damon czy Stefan, Wincest czy Destiel, Logan czy Jess nie da się zrozumieć co wydarzyło się w ciągu tych ponad dwudziestu lat w kulturze serialowej. Czy to dobrze czy źle nie mnie oceniać, ale na pewno trzeba o tym pamiętać.