Startup zagłady / Mountainhead

Wyobraźcie sobie czwórkę najbardziej wpływowych techbrosów na świecie, zamkniętych w pilnie strzeżonej willi pośrodku niczego. Co najgorszego może się wydarzyć? Przeprowadzą zdalnie zamach stanu? Zaprojektują wspólnie wizję posthumanistycznego społeczeństwa? A może zwyczajnie się pozabijają? – zgaduje kolejno, wielokrotnie nagradzany za obśmiewanie grubych ryb, Jesse Armstrong. Dwa lata po tym,

Jun 2, 2025 - 01:35
 0
Startup zagłady / Mountainhead
Wyobraźcie sobie czwórkę najbardziej wpływowych techbrosów na świecie, zamkniętych w pilnie strzeżonej willi pośrodku niczego. Co najgorszego może się wydarzyć? Przeprowadzą zdalnie zamach stanu? Zaprojektują wspólnie wizję posthumanistycznego społeczeństwa? A może zwyczajnie się pozabijają? – zgaduje kolejno, wielokrotnie nagradzany za obśmiewanie grubych ryb, Jesse Armstrong. Dwa lata po tym, jak na stałe pożegnaliśmy się z dysfunkcyjną rodziną Royów, scenarzysta "Sukcesji", debiutując w roli reżysera, wraca na streamingowe salony z błyskotliwą satyrą polityczną na patologie branży technologicznej i trzęsących nią (jeszcze bardziej dysfunkcyjnych) krezusów z Doliny Krzemowej. Choć "Mountainhead" karykaturą i czarnym humorem stoi, wcale nie tak daleko mu do rzeczywistości, w której obecnie żyjemy. Każdy z bohaterów to istny czempion biznesu: najstarszy z brosów, Randall (Steve Carell), jest gigantem branży energetycznej, który za kiwnięciem palca może odciąć od prądu cały kontynent; Hugo (Jason Schwartzman), właściciel tytułowej rezydencji, wynalazł bijącą rekordy popularności apkę do medytacji; Venis (Cory Michael Smith) dzierży w rękach najbardziej wpływową platformę społecznościową na globie, a Jeff (Ramy Youssef) uchodzi za niezdetronizowanego króla sztucznej inteligencji. Przyjaciele – choć bliżej im raczej do zażartych wrogów – co roku zjeżdżają się na męski weekend, by podywagować nad losami wszechświata i upewnić się, kto ma teraz najwyższą sumę na koncie, największa dom oraz jaja. Podczas gdy jeden łechta ego drugiego, trzeci podsyca kompleksy czwartego, a reżyser zapewne gratuluje sobie własnej dowcipności. Każdy, kto choć trochę ceni poczucie humoru Romana Roya, uzna "Mountainhead" za zabawne, zwłaszcza w chwilach, gdy film zamienia się w absurdalny pojedynek kogutów i gorzką szyderę z całej hiperzmaskulinizowanej branży technologicznej. Można śmiało powiedzieć, że protagoniści "Mountainhead" to oddani wyznawcy tzw. "Mentalności", którą przenikliwie opisał w swojej książce "Survival of the Richest" teoretyk mediów i publicysta, Douglas Rushkoff. Ów specyficzny sposób myślenia, jaki Amerykanin zaobserwował u czołowych bossów innowacji, orbituje wokół marzenia o techno-utopii, w której najbogatsi mężczyźni świata, mimo wojen, kryzysów gospodarczych oraz katastrof ekologicznych, żyją długo i szczęśliwie dzięki posiadanym zasobom finansowym i technologicznym. Dlatego właśnie najpotężniejszych kapitalistów globu: Randalla, Hugo, Venisa i Jeffa do działania napędza myśl nieskończonego rozwoju. Hegemonia AI, ludzka nieśmiertelność i przeszczepy świadomości – o taką wizję przyszłości walczy ekipa, jaką zmontował nam w swoim debiucie Armstrong. Trudno wyczuć, czy twórca zna od podszewki środowisko, z którego bezwstydnie kpi, czy zwyczajnie ma obsesję na punkcie Muska, Zuckerberga, Bezosa, Gatesa i wszystkich technofanatyków tego globu. Jedno jest pewne – jego dialogi znów są ostre jak brzytwa, przemyślenia nad wyraz celne i z ducha nihilistyczne, a społeczno-polityczne prognozy – raczej defetystyczne, ale to akurat trudno mieć mu za złe.  Martwić może jedynie fakt, że "Mountainhead" narracyjnie i formalnie sprawia wrażenie spin-offu "Sukcesji", co nie do końca działa na korzyść oryginalności produkcji, ani też nie wróży najlepiej dalszej karierze Brytyjczyka. Marcel Zyskind jawnie naśladuje mockumentowy styl trzech operatorów nagradzanego serialu HBO (Patricka Capone’a, Christophera Norra oraz Andrija Parekha), wprawiając kamerę w swoisty taniec pozorów. Ta znów podgląda ukradkiem zepsutych bogaczy, cierpliwie, choć nie bez szczypty sensacji, rejestrując ich wszystkie cierpienia, grzeszki i wiarołomstwa. Zgodnie z przykazaniami quiet luxury mężczyźni dumnie paradują po domu w eleganckich polarkach, a całemu widowisku przygrywa w tle wpadająca w ucho muzyka kompozytora "Sukcesji" Nicholasa Britella. Pokryta śnieżnym puchem luksusowa rezydencja Mountainhead wygląda z kolei jak norweski dom Lukasa Mattsona (Alexander Skarsgård) z czwartego sezonu serii, przy którym pracowali zresztą ci sami scenografowie (Molly Mikula i Stephen H. Carter).  W "Mountainhead" na szczęście nie brakuje niespodzianek. Armstrong bierze multimilionerów w znacznie grubszy cudzysłów niż kiedykolwiek wcześniej, a całą historię przyprawia czarnokomediowym zwrotem akcji rodem z "Zabawy w pochowanego". W debiucie laureata czterech nagród Emmy pobrzmiewa również echo "Czarnego Lustra" oraz wszelkich technologicznych lęków związanych z internetową mową nienawiści, szerzeniem dezinformacji przez AI czy broligarchicznymi układami polityków z CEO mediów społecznościowych. Reżyser przestrzega: w rzeczywistości zawładniętej przez tytanów technologicznych z Doliny Krzemowej wszystko jest możliwe. Po nieco rozczarowującym finale pozostaje tylko wierzyć, że w kolejnym filmie Armstrong wystrzeli techbrosów w kosmos śladem Katy Perry albo chociaż spakuje ich w kapsułę i spuści w morskie głębiny – tam, gdzie nie mają wpływu na losy planety.