Ostatni wynosi pająka czyli trochę Uniwersum Sony po seansie „Kraven Łowca”
Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać filmowe uniwersum Sony. To projekt fascynujący, dający widzom kolejne…

Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać filmowe uniwersum Sony. To projekt fascynujący, dający widzom kolejne produkcje, przekraczające granice pomiędzy filmem kinowym a produkcją klasy B. Dowód na to, że można produkując złe filmy wytworzyć grupę wiernych i zaangażowanych fanów, którzy zawsze obejrzą coś nowego. I nie będę przed wami ukrywać, jak się do tej przedziwnej grupy zaliczam. Właśnie dlatego po tym jak zostałam wyróżniona jako blogerka roku udałam się do pokoju hotelowego by w końcu nadrobić film „Kraven Łowca”. Post zawiera pewne spoilery ale serio czy to są filmy, które oglądamy dla zwrotów akcji…
Przypomnijmy, że Sony posiadające prawa do jednego z najbardziej kochanych bohaterów komiksowych, ma też prawa do jego wszystkich przeciwników. I kiedy po dwóch częściach „Amazing Spider-Man” (pochylmy głowy nad drugą częścią, która jest jednym z najbardziej chaotycznych filmów jakie widziałam) Sony zdecydowało się umówić z Disneyem i dopuścić do MCU Spider-Mana, tym co zostało im w rękach była cała galeria przeciwników człowieka pająka. I nie jest to mała grupa, bo jeśli wierzyć Internetom (a dziś trudno im wierzyć) to ponad 120 postaci. Nie każda z nich równie ważna, ale niektóre – mające swoją osobną grupę fanów.
Zaczęło się dobrze, bo od „Venoma”. Pomijając fakt, że udało się do filmu zaangażować Toma Hardy’ego (w obu rolach) i Michelle Williams, sama produkcja miała spore szanse na powodzenie od samego początku. Czytelnicy komiksów, bardzo lubią postać Venoma i jest ona szeroko znana nawet tym, którzy nie siedzą za bardzo w świecie Spider-Mana. Wybór Venoma dał serii mocny start i 850 milionów dolarów zysku co bardzo ucieszyło ludzi z Sony. Jednocześnie już pierwszy film ustawił trochę ton produkcji Sony jako nieco mniej budżetowych i nieco mniej poważnych niż te, które w tym momencie oferowało MCU. U Disneya była „Czarna Pantera” i „Avengers: Infinity War”, a tu Tom Hardy gadał do siebie, flirtował z glutem z kosmosu i właził do zbiornika z żywymi homarami. Trochę inne stawki.
Sony poszło za ciosem i stwierdziło, że jest w tym projekcie potencjał. Zamówiono kolejnego Venoma (tym razem reżyserem został Andy Serkis (który okazał się już kilka razy bardzo sprawnym reżyserem), który… chciałoby się powiedzieć, że rozbił się po prostu o pandemię (która wybuchła, kiedy film był w post produkcji) ale niestety – to nie przesunięcie premiery i niechęć ludzi do kin w 2021 roku był problemem. O ile pierwszy Venom miał sobie jeszcze jakiś urok i oddech po coraz większej powadze i napince MCU to kolejna odsłona wielkiego romansu Toma i symbionta z kosmosu wydawała się zrobiona na kolanie. Zwłaszcza ostatnia sekwencja filmu (rozgrywająca się w kościele) to chyba jedna z najbardziej chaotycznie bezsensownych filmowych sekwencji jaką widziałam w kinie adaptującym komiksy (bo czy można opowieści o złolach nazwać superbohaterskimi?). Wyniki finansowe były już gorsze niż w przypadku pierwszej części, ale ponieważ kilka projektów ruszyło jednocześnie przed pandemią to nie położyło to kresu uniwersum od Sony.
Nic nie mogło nas przygotować na „Morbiusa”. Prawda jest taka, że Sony mogło uważać, że naprawdę ma szansę. Jasne Morbius nie jest bardzo znaną postacią, ale udało im się zaangażować Jareda Leto, który choć czasem znika by łazić po pustyni jest całkiem popularnym i przede wszystkim nagradzanym aktorem. Co prawda reżyser Daniel Espinosa nie był jakimś pierwszoplanowym nazwiskiem, ale to teoretycznie mogło się udać. To znaczy teoretycznie, póki nie zobaczycie kto napisał scenariusz do filmu. Duet Matt Sazama i Burk Sharpless to chyba jeden z najciekawszych tandemów w Hollywood. Dali nam takie dzieła jak: „Dracula Untold”, „Łowca Czarownic” czy „Bogowie Egiptu”. Serio nie wiem czemu ten duet jeszcze pracuje, chyba że zatrudniasz ich jak chcesz mieć murowany zły film. W każdym razie i tym razem scenarzyści nie zawiedli i „Morbius” był produkcją złą. Ale nie tak po prostu złą. „Morbius” przenicował się na drugą stronę, podbił Internet, stał się przedmiotem memów i zyskał taką sławę jako zła produkcja, że Sony dało się nabrać i wpuściło film jeszcze raz do kin by ponownie nikt go nie obejrzał.
„Morbius” powinien skończyć eksperyment „czy można stworzyć serię słabych filmów luźno związanych z jedną postacią komiksową”. Ale nie skończył. O nie… po „Morbiusie” przyszła „Madame Web”. Film, który pozostawił mnie pod takim wrażeniem, że jeszcze się nie pozbierałam. Pomijając już fakt, że promująca produkcję Dakota Johnson, dość jasno dawała znać, że produkcji nie lubi, nie rozumie i nie nią zadowolona, to sam film był… zły to za mało powiedziane. „Madame Web” to absolutny chaos, połączony z tak leniwie pisanym scenariuszem, że naprawdę czasem zastanawiasz się, czy Sony nie postanowiło specjalizować się w filmach „Tak złych, że aż ciekawych”. Do tego produkcja ma nawiązywać do Spider-Mana, ale jasnym jest, że nie ma takiej rzeczywistości, w której ten film zahaczy o MCU. Ale najlepsze jest to, że całą promocję filmu oparto o postaci, które się w nim nie pojawiają. Tak, serio, wykorzystane w promocji bohaterki w Spider-strojach pojawiają się tylko w jednej wizji przyszłości. Do tego CAŁA produkcja jest jednym wielkim product placement Pepsi i to tak pokracznym, że godnym polskich komedii romantycznych z przełomu wieku. Jeśli „Madame Web” istnieje to tylko po to by oglądać ją razem z „Morbiusem” na podwójnym seansie bardzo złych filmów. Warto zaznaczyć, że produkcja zarobiła w box office 100 milionów dolarów co już naprawdę jest znakiem, że powinno się przestać.
Sony wróciło z Venomem, z resztą taki plan był już od dawna. Trzeba przyznać, że seria nie ma szczęścia, bo jak nie pandemia to strajk aktorów i scenarzystów. Znów przesunięcia przy produkcji i ostatecznie film wszedł do kin i… był nieco lepszy niż „Madame Web” co nie jest trudne biorąc pod uwagę, że wystarczy, że miał scenariusz, w którym zdarzenia następowały w jakieś plus minus logicznej kolejności. Co prawda po drugiej części filmu ludzie liczyli, że produkcja bardziej ruszy w stronę wielkiej miłości jaką bohater darzy Venoma (z wzajemnością) i w końcu dostaniemy piękny i wyczekiwany wątek romansu człowieka z symbiontem, ale dostaliśmy po prostu taki średniaczek. Znów powrzucano tu sporo aluzji do komiksów i innych filmów, tak jakby nas to realnie interesowało. Co jest w ogóle ciekawe, bo wciąż oglądając te filmy ma się wrażenie, jakby twórcy mieli jakiegoś wyobrażonego widza, który ogląda te filmy z całym spektrum miłości do uniwersum Spider-Mana i wypisuje wszystkie postaci i wzmianki w specjalnym pliku w exelu. Czasem mam ochotę zapytać czy ten widz jest z nami w pokoju, ale nie wypada kopać leżącego.
Kiedy byłam już pewna, że nic więcej nie powstanie nadszedł „Kraven Łowca”. Widzicie, są dwa rodzaje złych filmów. Są złe filmy takie jak „Morbius” czy „Madame Web” (zwłaszcza ten drugi), który za jakieś dziesięć, piętnaście lat będziemy oglądać w środku nocy na imprezach by pokazać sobie złe filmy. Będziemy się z nich śmiać, może wypijemy piwko i będzie to cudowny seans. Bo te filmy są złe w sposób, który jest po prostu zabawny. Mają w sobie sztuczną nieporadność, która cieszy. Jest przyjemność oglądania złych filmów, która jednak musi się zacząć od rozeznania, że zły film potrafi być rozrywkowy. Na przykład „Madame Web”, która ma w sobie ten posmak kampowości, raduje niemal każdym idiotycznym zwrotem akcji (plus reklamą Pepsi).
„Kraven Łowca” nie jest takim filmem. Jest po prostu złym filmem, który do tego ma przedziwną konstrukcję. Otóż niby ma to być film o wielkim łowcy, jednym z głównych przeciwników Spider-Mana. W istocie jest to film o tym, że ojciec Kravena i jego brata nie był wzorem rodzicielstwa. Serio podstawowy konflikt tego filmu, to fakt, że bracia Kraven nie mogą się dogadać ze swoim karykaturalnie złym ojcem (w tej roli Russel Crowe). Do tego pierwsze pół godziny filmu to ekspozycja, w której mamy jakieś dwadzieścia minut filmu o nastolatkach, które mają złego ojca i które próbuje zjeść lew. Do tego cały film opowiada o rosyjskiej rodzinie, co oznacza, że co chwila jakiś Anglik albo Australijczyk mówi albo po angielsku z koszmarnym rosyjskim akcentem albo po rosyjsku z akcentem brytyjskim (to jest przeżycie). Do tego film wyraźnie chciałby się rozgrywać gdzieś na sawannie, ale ze scenariusza im wychodzi, że ma być Syberia. Z resztą to jest ciekawe, że Sony, które nie zdecydowało się wypuścić „Morbiusa” w rosji już chwilę później robi film o rosyjskich bohaterach.
Cała produkcja nie jest tak komicznie zła by można było się śmiać. Jest za to przedziwnie drętwa. Słuchając dialogów ma się wrażenie, że trójka scenarzystów nigdy nie słyszała dwóch osób które jednocześnie ze sobą rozmawiały. To znaczy każdy mówi swoje kwestie, ale rzadko wychodzi z tego dialog, raczej dwie osoby mówiące obok. Do tego cała historia zapewnia nas, że Kraven to wytrwany łowca, który każdego zlokalizuje, po czym jak mu porywają brata, to całe tropienie Kravena polega na tym, że pyta się swoje koleżanki a ona pyta jeszcze kogo innego, czy przypadkiem brata nie widzieli. To nie jest bycie łowcą, to typowy telefon matki, kiedy nie ma cię na podwórku o 18:00. Film nie może się zdecydować czy Kraven jest herosem czy antybohaterem, więc fabularnie mamy tu ciekawe zabiegi. Na przykład nie można zabić swojego ojca, ale można pozwolić by zjadł go niedźwiedź. Ot taka kara za złe i przemocowe rodzicielstwo.
Ponownie Sony zachowuje się jakby wszyscy czekali na to, aż w filmie pojawi się jakaś drugoplanowa zła postać z uniwersum Spider- Mana, albo wspomni się jakieś nazwisko, które prawie nic nikomu nie mówi. I to jest nawet pocieszne, ta wiara, że na tym etapie tego uniwersum kogokolwiek te nawiązania obchodzą. To znaczy, nie mówię, że nie ma ludzi, którzy nie są w stanie tego rozpoznać (mój mąż jest jedną z nich) ale jaką niby mieliby czerpać z tego radość to już zupełnie inne pytanie. Jestem też pod wrażeniem, że aktorzy, którzy teoretycznie przy „Kravenie” powinni wiedzieć, że filmy z tego uniwersum nie są wybitne wciąż dają się przyciągnąć do projektu. Nie wiem po co Aaron Taylor-Johnson robił tą wybitną muskulaturę, bo jest mu w tym filmie umiarkowanie potrzebna. Przestańcie wysyłać ludzi na siłownię, tylko po to by potem musieli walczyć, z koszmarnie wykreowanym przez słabe CGI człowiekiem nosorożcem. Nie wiem też co miał w głowie Russel Crowe biorąc rolę. Może ma jakieś podatki do opłacenia?
Czy na „Kravenie Łowcy” który już naprawdę zarobił grosze (właściwie to przeniósł straty) Sony skończy? Okazuje się, że na razie tak. Trochę im to zajęło, ale chyba zorientowali się, że startują w wąskiej konkurencji „kto zrobi najgorszy film na podstawie drugoplanowej postaci komiksowej” i zajęli trzy pierwsze miejsca. Ale to nie koniec wszystkich projektów Sony. Otóż następnym będzie… serial „Spider-Man Noir” i tak będzie w tej gangsterskiej, czarno-białej wersji historii alternatywnego Spider-Mana grał Nicolas Cage. Podziwiam, że poszli w taką cudowną dziwność, bo być może zorientowali się, że tylko ten kierunek ich uratuje. A może będzie to koszmarnie złe. W sumie Sony (przynajmniej w swoich projektach aktorskich, bo nie w animacjach) nauczyło nas, że nadzieja bywa złudna.
Trochę mi żal tego uniwersum Sony. Byłam ciekawa, gdzie jest ściana złych filmów, a jedocześnie z pewną fascynacją obserwowałam produkcje, które zdawały się bardziej zakorzenione w tradycji ekranizacji „X-menów” niż w MCU. Bo widzicie, zanim pojawił się Iron Man to przecież mieliśmy ekranizacje komiksów, ale one były zupełnie inne. I oglądając filmy od Sony miałam wrażenie, że oglądam adaptacje komiksów z alternatywnej rzeczywistości, w której MCU i jego standard komiksowego filmu nigdy nie powstał. Jednocześnie było ciekawym obserwować jak na przestrzeni kilku lat, filmy zarabiają coraz mniej, mają coraz gorsze oceny, ale studio wciąż wierzy w magię i siłę komiksowej produkcji. To w sumie taka historia tego co się dzieje z MCU tylko szybciej, gorzej i na mniej filmów.
Zadaję sobie sprawę, że przy kwestiach takich jak utrzymywanie praw do konkretnych tytułów i postaci, robienie filmów może być bardziej opłacalne niż ich nierobienie. Jednocześnie zastanawia mnie to jak wiele z tych projektów było słabych już na poziomie scenariusza, tak jakby znalezienie kompetentnego scenarzysty (bo zwykle udawało się zatrudnić niezłych aktorów i reżyserów) było największym problemem w całej tej zabawie. Rozmyślam też nad tym (choć tu pewnie inni znają się lepiej) jak zapadają decyzje, że może już dość. W przypadku „Dark Universe”, które miał budować Universal wystarczyły słabe wyniki dwóch produkcji („Dracula Untold” i „The Mummy”) by cała szeroko zapowiadana franczyza się rozpadła (pamiętacie tam też miał grać Russel Crowe). Tymczsem tu mimo licznych przeszkód i zdecydowanie spadających zysków uniwersum trwało i pewnie będzie jeszcze trochę trwać w wersji serialowej.
Na koniec przyszło mi do głowy, że wraz z takim filmowym zamknięciem tego Uniwersum Spider-Mana (to jest w ogóle fascynujące, że to uniwersum jednej postaci), oraz z rebootem uniwersum DC, MCU zostaje jedynym jako tako spójnym komiksowym tasiemcem filmowo-serialowym na rynku. Mam wrażenie, że już teraz ta długość zaczyna mu ciążyć, zwłaszcza, że po drodze powstało mnóstwo niewykończonych nitek (jak mawia mój mąż „A Kita Harringtona wciąż nie ma”) a widzowie mają coraz mniej emocji. Jestem ciekawa, kiedy to uniwersum zostanie zamknięte i zacznie się czas całkowitego, pełnego rebootu. Bo chyba już na to czas. Zwłaszcza, że wtedy można byłoby zbudować MCU po bożemu, czyli z X-menami, których nie można było uwzględnić w pierwszych filmach. No cóż zobaczymy, a mi pozostaje przestrzec was przed oglądaniem „Kravena Łowcy” bo jeśli nie odebraliście dzień wcześniej statuetki dla blogera roku, to wynudzicie się jak mopsy.
Ps: Wiem, że pewnie wśród was są specjaliści od konkretnych decyzji zapadających w trakcie trwania tego Uniwersum, związane z nie nakręconymi filmami, zmianami twórców, oraz niezrealizowanymi i zrealizowanymi ukłonami pod adresem MCU (bo trochę ich było jak np. przejście Eddiego Brocka do innego uniwersum) ale to raczej taka refleksja od strony mniej zanurzającej się we wszystkie kolejne decyzje produkcyjne. Bo też mam wrażenie, że komentując adaptacje komiksowe często zakładamy, że widz bardzo uważnie śledzi co się dzieje od strony produkcyjnej, tymczasem większości ludzi to w ogóle nie tyle nie obchodzi, co nawet nie powinno obchodzić, bo kluczowy jest efekt końcowy.