
Jestem na Pico de las Nieves, najwyższym szczycie grankanaryjskim – wokół kurhany skalne, zielona mierzwa lasów piniowych, niecki dalekich dolin, warstwy srebrzystych chmur gdzieś w dole nad oceanem. W czyste niebo unosi się pijacki klangor, a ściślej donośny monolog w tonacji barytonowej, płynący nieprzerwaną strugą, i z tej wysokości – jak się zdaje – spływający na całą wyspę.