Na akt trzeci zaprasza alert RBC czyli wpis górski trzeci

Moja matka boi się tylko dwóch rzeczy. Niedźwiedzi i burzy w górach. Nigdy nie…

Jun 7, 2025 - 03:05
 0
Na akt trzeci zaprasza alert RBC czyli wpis górski trzeci

Moja matka boi się tylko dwóch rzeczy. Niedźwiedzi i burzy w górach. Nigdy nie widziałam by wykazywała respekt albo lęk przed innymi zjawiskami przyrodniczymi czy społecznymi. Podaję ten fakt na samym początku wpisu abyście zrozumieli to co wydarzyło się później. A także poznali przedziwne zjawisko burzy rozdwojonej, która jest z tym, że jej nie ma.

 

Zacznijmy jednak o poranku, gdy matka obudziła mnie wcześniej niż wczoraj przypominając, że po pierwsze – jeszcze w Warszawie zakupiła bilety na kolejkę na Kasprowy, a po drugie, że zapowiedzieli burze. Na moje pytanie, na którą godzinę matka odparła, że na szóstą rano, co było o tyle ciekawe, że z całą pewnością o szóstej rano burzy nie było. Usiadłyśmy we dwie do studiowania wszystkich dostępnych map chmur i prognoz pogody i po tych długich studiach jedno było pewne – burza będzie albo była, albo nie będzie, ale ogólnie to pewnie będzie, właściwie to już powinno padać. Byłoby to wszystko przydatne, gdyby nie to, że widziałam absolutnie błękitne niebo za oknem, na którym nie lśniło nawet pół chmurki zapowiadającej burzę.

 

Matka ma nie uznaje przystanków, więc zdjęcia robię jej w biegu

 

Matka oświadczyła, że ponieważ zakupiła już bilety, to nie ma wyjścia jedziemy.  Przytaknęłam ochoczo, bo po pierwsze – ja uwielbiam jak ktoś mnie wwozi na górę, a po drugie, spokojnie jadłam śniadanie a bilety były na dziewiątą trzydzieści. Śniadania mają tu z resztą pyszne, tylko podobnie jak willa podejrzanie tanie, bo kosztuje ono od osoby trzydzieści złotych, co jak wiemy w Warszawie przekłada się na koszt jajka na twardo z suchym chlebem, a tu nie tylko są wędliny, nabiały, jajecznice, sałatki, ale też przepyszne naleśniczki. No nic tylko siedzieć i spokojnie jeść, skoro ma się tyle wolnego czasu.

Nie będzie chyba dla was zaskoczeniem, że o jakieś ósmej trzydzieści byłyśmy już na szczycie Kasprowego. Czas moi drodzy, jest tylko dla słabych, dla mojej matki jest przybywanie pod kolejkę godzinę wcześniej, wykorzystywanie, że wszyscy śpią i wsiadanie na ostatnie dwa wolne miejsca do wagonika. Czy ma sens być na szczycie Kasprowego o ósmej trzydzieści, gdy człowiek nie ma wielkich planów? Niekoniecznie, ale naprawdę chyba nie będziecie marnować czasu na urlopie.

 

Nigdy w życiu nie byłam w górach w pierwszej połowie czerwca, więc z pewnym zaskoczeniem przyjęłam fakt, że gdzieniegdzie są jeszcze całkiem spore fragmenty pod śniegiem. Matka poinformowała mnie, że powinnam się cieszyć, bo ponoć dwa tygodnie temu warunki dla narciarzy na Kasprowym oceniano jako dobre. Ponieważ wciąż unosił się nad nami cień burzy, która była albo jej nie było, matka zaordynowała, że zejdziemy do Hali Gąsienicowej a „potem się zobaczy” co oznaczało, że zapewne pójdziemy gdzieś jeszcze. Bo też rzeczywiście, nawet ja nie będę was przekonywać, że schodzenie z Kasprowego jest czymś więcej niż spacerem, który odbywa się w nieco wolniejszym tempie.

 

 

I tu następuje tak zwany zwrot akcji. Oto siadamy sobie w Murowańcu a ja słyszę, że moja kieszeń zaczyna wibrować. Wyjmuję telefon i co się okazuje się, że właśnie dostałam słynny Alert RCB, który tym razem informuje mnie, że burza na pewno będzie i mam szukać schronienia i zabezpieczyć mienie. Przyznam, że zazwyczaj traktuje alerty RCB z lekką pobłażliwością, bo dostaje się je niezwykle często a czasem np. w środku Warszawy każą ci się trzymać z daleka od otwartych zbiorników wodnych, co jak się jedzie metrem skłania do różnych refleksji. Lubię też sformułowanie „zabezpiecz mienie by nie porwał go wiatr” bo brzmi jak jakieś haiku o przemijaniu. No ale kiedy jest się w górach i ten Alert to cię zapewnia, że na mur beton burza będzie człowiek zaczyna się lekko niepokoić.

 

Tu rozpatrzyłyśmy wszystkie za i przeciw i ustaliłyśmy, że schodzimy drogą do Brzezin. Co więcej schodzimy szybkim marszem, bo jeśli ma być burza w górach, to w tych górach nie będzie matki Zwierza. Co prawda po tym jak mnie wczoraj przegoniła bardzo szybki marsz był trochę poza zasięgiem moich możliwości to jednak tempo przyjęłyśmy dobre. Tak dobre, że zdecydowanie nie zaczęło na nas padać ani po drodze, ani na szosie w Brzezinach ani na przystanku autobusowym w Murzasichlu gdzie spędziłyśmy niemal godzinę czekając na bus do Zakopanego. Co ciekawe, gdy tylko do niego wsiadłyśmy zaczęło kropić. Ale tylko kropić. Żadnej burzy nie było i teraz kiedy piszę te słowa po dwudziestej też burzy nie ma choć przez chwilę bardzo padało.

 

 

Zamieszanie z burzą, która jest albo jej nie ma, zaowocowało dość ciekawym problemem. Otóż o poranku zaaferowana szukaniem informacji o tym czy niebo zwali się nam na głowy zapomniałam o drobnym szczególe. Nie posmarowałam się kremem UV. Pierwszy raz od dwóch lat. Także, jakbyście się zastanawiali jaki kolor ma obecnie moja prawa ręka, to jest on soczyście czerwony, podczas gdy moja lewa ręka jest tylko trochę czerwona. Zaś mój nos ma kolor taki, że boję się, że ktoś będzie mi kazał ciągnąć sanie Świętego Mikołaja. Jak widzicie, burza, której nie ma też zbiera swoje ofiary.

 

 

Tymczasem dla wszystkich, którzy trzymają rękę na naszej wakacyjnej buchalterii, dziś już tylko siedemnaście kilometrów spaceru, co w przypadku krótkich nóżek matki mojej przekłada się na 30 tys. kroków. WHO przesyła kwiaty.  Powiedziałam mojej mamie, że mam taką śmieszną aplikację, która liczy jak szybko dojadę do Mordoru, i zostało mi już tylko ostatnie dwieście kilometrów tego wyzwania. Teraz się zastanawiam, czy to był dobry pomysł, bo być może matka zaprowadzi mnie do tego Mordoru przed końcem wyjazdu. Nawet przez burze.