Ander-father / Fenicki układ

Choć ze swoim nowym filmem na plażach Lazurowego Wybrzeża Wes Anderson cumuje już po raz piąty, mógłby to robić równie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiąty ósmy. Powszechna pamięć o jego obecności(ach) w konkursie głównym najważniejszego festiwalu filmowego na świecie jest bowiem jednocześnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, że był tu kiedykolwiek, dla innych – że nie pojawia

May 19, 2025 - 22:35
 0
Ander-father / Fenicki układ
Choć ze swoim nowym filmem na plażach Lazurowego Wybrzeża Wes Anderson cumuje już po raz piąty, mógłby to robić równie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiąty ósmy. Powszechna pamięć o jego obecności(ach) w konkursie głównym najważniejszego festiwalu filmowego na świecie jest bowiem jednocześnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, że był tu kiedykolwiek, dla innych – że nie pojawia się co roku od momentu wynalezienia kinematografu. Emocja jednych i drugich płynie chyba z tego samego poczucia obojętności. Dziwnego przeświadczenia, że seans kolejnego owocu pastelowej symetrii będzie aktywnością jak gdyby z innego niż "oglądanie filmów" porządku, bo faktycznie – idąc na "nowy film Wesa Andersona" idziemy bardziej "na Wesa Andersona" niż "na film". W efekcie ten najkonsekwentniej zmanierowany twórca współczesnego kina na artystycznych salonach pozostaje odludkiem. Postacią tak radykalnie osobną w swojej autorskiej kreacji, że aż mogącą konkurować wyłącznie z samym sobą.  I w tym aspekcie trudno o konsensus. Po oskarżycielskich zdaniach w stylu: "On ciągle kręci ten sam film. / Powtarza się. / Mam go dosyć!" za często okazuje się, że każdy z tych krzykaczy ma swojego innego ulubionego Wesa Andersona (mój to na przykład ten z "Pociągu do Darjeeling"), a jeśli tak jest, to coś w końcu musi się w nim zmieniać. W "Fenickim układzie" owych przesunięć jest rzeczywiście sporo. Nowy film twórcy "Kochanków z księżyca" okazuje się powrotem do zwartej narracji z jednym centralnym bohaterem, za zdjęcia po raz pierwszy odpowiada znany z "Amelii" wybitny operator Bruno Delbonnel, a z rejonów egzystencjalnych niewygód reżyser pewnie skręca w kierunku tych międzyludzkich. Mało? Cóż, od Andersona więcej raczej nie dostaniecie. Choć osadzony w krzywych realiach roku 1950, temat "Fenickiego układu" jest przewrotnie, jak to mówią, "na czasie". Jego protagonistą jest Zsa-Zsa Korda (Benicio Del Toro), multimilioner w typie Aristotelisa Onasisa, bez skrupułów bogacący się z pomocą własnego sprytu, przebiegłości i niewolniczej siły roboczej. Poznajemy go niedługo po ocaleniu z katastrofy lotniczej (szóstej w karierze) i pojednaniu z dawno niewidzianą córką (pierwszą i jedyną, ale otoczoną przez dziewięciu młodych braci). To pierwsze jest dla niego chlebem powszednim; poza czutką do biznesu, Korda ma też "nawyk przetrwania", niemal nadnaturalną zdolność wychodzenia z najtrudniejszych nawet opresji. To drugie z kolei – ucztą wyprawioną na wyjątkową okazję. Liesl (magnetyczna Mia Threapleton), jego najstarsza potomkini i zarazem siostra zakonna w nowicjacie, została przez niego wezwana, by jako jedyna przejęła ogromną rodzinną fortunę. W ten sposób kobieta – a z nią także i my, widzowie – zostaje wtajemniczona w zawiłości tytułowego fenickiego układu: skomplikowanego projektu infrastrukturalnego gdzieś na Bliskim Wschodzie, mającego przynosić jej 5% przychodu przez najbliższe 150 lat. Ów dochód pasywny stanie się jednak faktem dopiero po aktywnym działaniu. Manipulujący rynkiem przeciwnicy Kordy doprowadzili do sytuacji, w której ten musi ponownie spotkać wszystkich swoich partnerów biznesowych i przekonać ich, do zasypania swoimi pieniędzmi luki w budżecie inwestycyjnym.  Fabułę, brzmiącą z opisu jak usypiające ekonomiczne przeciąganie liny, Anderson jest oczywiście w stanie bez trudu opowiedzieć jako pasjonująca przeprawę przez wysmakowane przestrzenie, ekscentryczne charaktery i dyskretne życiowe morały, z naciskiem rozłożonym w dokładnie odwrotnej kolejności, niż właśnie to napisałem. Swoją opowieść o trudach dobijania targu z przyjaciółmi i rodziną reżyser niepostrzeżenie przemienia w poruszającą rzecz o przeklętej transakcyjności relacji. W "Fenickim układzie" za poświęcenie dla drugiego wystawia się rachunek, zaręczyny inicjuje się dla ślubnych odsetek, a skalę zażyłości mierzy się w procentach wyświetlanych od czasu do czasu na ekranie w formie spisu księgowego. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, gdy powiem, że cała ta obsesja negocjowania, fakturowania i robienia biznesu zmierza ostatecznie do tryumfu wartości niepoliczalnych. Dziwić może natomiast, że Anderson spogląda na tę drogę z perspektywy niemożliwych do odsprzedania więzów pokrewieństwa, swoich bohaterów zamykając w ciasnych kostiumach przekonań, z których oswobadzają się siłą rosnącego między nimi uczucia. To myśl głęboko poruszająca, bo stawia jasną granicę pomiędzy osobowością a zestawem poglądów i spojrzeń na świat. Reżyser znajduje połączenie między reprezentantami skrajnie różnych postaw na mocy bezkompromisowej wiary w potęgę miłości, a w konsekwencji – bezgranicznego potencjału na zmianę dla kogoś innego. Największym sukcesem "Fenickiego układu" jest fakt, że udaje mu się opowiedzieć o tym bez posądzenia go o naiwność. Nowy film Andersona oferuje też widzom ewolucję warstwy formalnej, choć oczywiście zawiodą się ci, którzy będą w tym aspekcie oczekiwać niespodziewanego pokazu fajerwerków. Wszystkie charakterystyczne elementy znane z poprzednich dzieł reżysera są w "Fenickim układzie" na miejscu, a więc kolejno: (*wdech*) pastelowa szata kolorystyczna, podporządkowanie symetrycznej kompozycji, dopracowana studyjna dekoracja, miękkie, równomierne oświetlenie oraz angażująca ścieżka dźwiękowa autorstwa Alexandre'a Desplata (*wydech*). Tym razem jednak kamera Brunona Delbonnela częściej niż kiedykolwiek burzy statyczność ujęć, regularnie operując zoomami czy jazdami (zwykle po osi poziomej, choć czasem – jak w przezabawnej scenie obijania twarzy plaskaczem – rusza się też jak drzwi osadzone w zawiasach). Więcej niż kiedykolwiek korzysta również z estetyki kina niemego, szczególnie w czarno-białych scenach wizji zaświatów, przypominających swoją dekoracją "Czarownice" Christensena czy ekspresjonistycznego "Nosferatu". Nawet jeśli te usprawnienia to wyłącznie twórcza kosmetyka, formułowana przez malkontentów jako zarzut pod adresem reżysera, to w sumie co z tego? Andersonowski pomysł na kino jest przecież w tym aspekcie od zawsze dużo bliższy sztukom plastycznym niż narracyjnym. Reżyser jest jak malarz, wytrwale udoskonalający swoją metodę, a nie literacki autor, bojący się zarzutów o powtarzalność motywów. Przez kompletne poświęcenie tej sprawie osiągnął "tylko" być może najspójniejszy i najbardziej charakterystyczny styl filmowy w historii X muzy. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to totalnie kozacki wyczyn.