Ander-father / Fenicki ukĹad
ChoÄ ze swoim nowym filmem na plaĹźach Lazurowego WybrzeĹźa Wes Anderson cumuje juĹź po raz piÄ
ty, mĂłgĹby to robiÄ rĂłwnie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiÄ
ty Ăłsmy. Powszechna pamiÄÄ o jego obecnoĹci(ach) w konkursie gĹĂłwnym najwaĹźniejszego festiwalu filmowego na Ĺwiecie jest bowiem jednoczeĹnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, Ĺźe byĹ tu kiedykolwiek, dla innych â Ĺźe nie pojawia
ChoÄ ze swoim nowym filmem na plaĹźach Lazurowego WybrzeĹźa Wes Anderson cumuje juĹź po raz piÄ
ty, mĂłgĹby to robiÄ rĂłwnie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiÄ
ty Ăłsmy. Powszechna pamiÄÄ o jego obecnoĹci(ach) w konkursie gĹĂłwnym najwaĹźniejszego festiwalu filmowego na Ĺwiecie jest bowiem jednoczeĹnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, Ĺźe byĹ tu kiedykolwiek, dla innych â Ĺźe nie pojawia siÄ co roku od momentu wynalezienia kinematografu. Emocja jednych i drugich pĹynie chyba z tego samego poczucia obojÄtnoĹci. Dziwnego przeĹwiadczenia, Ĺźe seans kolejnego owocu pastelowej symetrii bÄdzie aktywnoĹciÄ
jak gdyby z innego niĹź "oglÄ
danie filmĂłw" porzÄ
dku, bo faktycznie â idÄ
c na "nowy film Wesa Andersona" idziemy bardziej "na Wesa Andersona" niĹź "na film". W efekcie ten najkonsekwentniej zmanierowany twĂłrca wspĂłĹczesnego kina na artystycznych salonach pozostaje odludkiem. PostaciÄ
tak radykalnie osobnÄ
w swojej autorskiej kreacji, Ĺźe aĹź mogÄ
cÄ
konkurowaÄ wyĹÄ
cznie z samym sobÄ
. I w tym aspekcie trudno o konsensus. Po oskarĹźycielskich zdaniach w stylu: "On ciÄ
gle krÄci ten sam film. / Powtarza siÄ. / Mam go dosyÄ!" za czÄsto okazuje siÄ, Ĺźe kaĹźdy z tych krzykaczy ma swojego innego ulubionego Wesa Andersona (mĂłj to na przykĹad ten z "PociÄ
gu do Darjeeling"), a jeĹli tak jest, to coĹ w koĹcu musi siÄ w nim zmieniaÄ. W "Fenickim ukĹadzie" owych przesuniÄÄ jest rzeczywiĹcie sporo. Nowy film twĂłrcy "KochankĂłw z ksiÄĹźyca" okazuje siÄ powrotem do zwartej narracji z jednym centralnym bohaterem, za zdjÄcia po raz pierwszy odpowiada znany z "Amelii" wybitny operator Bruno Delbonnel, a z rejonĂłw egzystencjalnych niewygĂłd reĹźyser pewnie skrÄca w kierunku tych miÄdzyludzkich. MaĹo? Cóş, od Andersona wiÄcej raczej nie dostaniecie. ChoÄ osadzony w krzywych realiach roku 1950, temat "Fenickiego ukĹadu" jest przewrotnie, jak to mĂłwiÄ
, "na czasie". Jego protagonistÄ
jest Zsa-Zsa Korda (Benicio Del Toro), multimilioner w typie Aristotelisa Onasisa, bez skrupuĹĂłw bogacÄ
cy siÄ z pomocÄ
wĹasnego sprytu, przebiegĹoĹci i niewolniczej siĹy roboczej. Poznajemy go niedĹugo po ocaleniu z katastrofy lotniczej (szĂłstej w karierze) i pojednaniu z dawno niewidzianÄ
cĂłrkÄ
(pierwszÄ
i jedynÄ
, ale otoczonÄ
przez dziewiÄciu mĹodych braci). To pierwsze jest dla niego chlebem powszednim; poza czutkÄ
do biznesu, Korda ma teĹź "nawyk przetrwania", niemal nadnaturalnÄ
zdolnoĹÄ wychodzenia z najtrudniejszych nawet opresji. To drugie z kolei â ucztÄ
wyprawionÄ
na wyjÄ
tkowÄ
okazjÄ. Liesl (magnetyczna Mia Threapleton), jego najstarsza potomkini i zarazem siostra zakonna w nowicjacie, zostaĹa przez niego wezwana, by jako jedyna przejÄĹa ogromnÄ
rodzinnÄ
fortunÄ. W ten sposĂłb kobieta â a z niÄ
takĹźe i my, widzowie â zostaje wtajemniczona w zawiĹoĹci tytuĹowego fenickiego ukĹadu: skomplikowanego projektu infrastrukturalnego gdzieĹ na Bliskim Wschodzie, majÄ
cego przynosiÄ jej 5% przychodu przez najbliĹźsze 150 lat. Ăw dochĂłd pasywny stanie siÄ jednak faktem dopiero po aktywnym dziaĹaniu. ManipulujÄ
cy rynkiem przeciwnicy Kordy doprowadzili do sytuacji, w ktĂłrej ten musi ponownie spotkaÄ wszystkich swoich partnerĂłw biznesowych i przekonaÄ ich, do zasypania swoimi pieniÄdzmi luki w budĹźecie inwestycyjnym. FabuĹÄ, brzmiÄ
cÄ
z opisu jak usypiajÄ
ce ekonomiczne przeciÄ
ganie liny, Anderson jest oczywiĹcie w stanie bez trudu opowiedzieÄ jako pasjonujÄ
ca przeprawÄ przez wysmakowane przestrzenie, ekscentryczne charaktery i dyskretne Ĺźyciowe moraĹy, z naciskiem rozĹoĹźonym w dokĹadnie odwrotnej kolejnoĹci, niĹź wĹaĹnie to napisaĹem. SwojÄ
opowieĹÄ o trudach dobijania targu z przyjaciĂłĹmi i rodzinÄ
reĹźyser niepostrzeĹźenie przemienia w poruszajÄ
cÄ
rzecz o przeklÄtej transakcyjnoĹci relacji. W "Fenickim ukĹadzie" za poĹwiÄcenie dla drugiego wystawia siÄ rachunek, zarÄczyny inicjuje siÄ dla Ĺlubnych odsetek, a skalÄ zaĹźyĹoĹci mierzy siÄ w procentach wyĹwietlanych od czasu do czasu na ekranie w formie spisu ksiÄgowego. Nie bÄdzie pewnie zaskoczeniem, gdy powiem, Ĺźe caĹa ta obsesja negocjowania, fakturowania i robienia biznesu zmierza ostatecznie do tryumfu wartoĹci niepoliczalnych. DziwiÄ moĹźe natomiast, Ĺźe Anderson spoglÄ
da na tÄ drogÄ z perspektywy niemoĹźliwych do odsprzedania wiÄzĂłw pokrewieĹstwa, swoich bohaterĂłw zamykajÄ
c w ciasnych kostiumach przekonaĹ, z ktĂłrych oswobadzajÄ
siÄ siĹÄ
rosnÄ
cego miÄdzy nimi uczucia. To myĹl gĹÄboko poruszajÄ
ca, bo stawia jasnÄ
granicÄ pomiÄdzy osobowoĹciÄ
a zestawem poglÄ
dĂłw i spojrzeĹ na Ĺwiat. ReĹźyser znajduje poĹÄ
czenie miÄdzy reprezentantami skrajnie róşnych postaw na mocy bezkompromisowej wiary w potÄgÄ miĹoĹci, a w konsekwencji â bezgranicznego potencjaĹu na zmianÄ dla kogoĹ innego. NajwiÄkszym sukcesem "Fenickiego ukĹadu" jest fakt, Ĺźe udaje mu siÄ opowiedzieÄ o tym bez posÄ
dzenia go o naiwnoĹÄ. Nowy film Andersona oferuje teĹź widzom ewolucjÄ warstwy formalnej, choÄ oczywiĹcie zawiodÄ
siÄ ci, ktĂłrzy bÄdÄ
w tym aspekcie oczekiwaÄ niespodziewanego pokazu fajerwerkĂłw. Wszystkie charakterystyczne elementy znane z poprzednich dzieĹ reĹźysera sÄ
w "Fenickim ukĹadzie" na miejscu, a wiÄc kolejno: (*wdech*) pastelowa szata kolorystyczna, podporzÄ
dkowanie symetrycznej kompozycji, dopracowana studyjna dekoracja, miÄkkie, rĂłwnomierne oĹwietlenie oraz angaĹźujÄ
ca ĹcieĹźka dĹşwiÄkowa autorstwa Alexandre'a Desplata (*wydech*). Tym razem jednak kamera Brunona Delbonnela czÄĹciej niĹź kiedykolwiek burzy statycznoĹÄ ujÄÄ, regularnie operujÄ
c zoomami czy jazdami (zwykle po osi poziomej, choÄ czasem â jak w przezabawnej scenie obijania twarzy plaskaczem â rusza siÄ teĹź jak drzwi osadzone w zawiasach). WiÄcej niĹź kiedykolwiek korzysta rĂłwnieĹź z estetyki kina niemego, szczegĂłlnie w czarno-biaĹych scenach wizji zaĹwiatĂłw, przypominajÄ
cych swojÄ
dekoracjÄ
"Czarownice" Christensena czy ekspresjonistycznego "Nosferatu". Nawet jeĹli te usprawnienia to wyĹÄ
cznie twĂłrcza kosmetyka, formuĹowana przez malkontentĂłw jako zarzut pod adresem reĹźysera, to w sumie co z tego? Andersonowski pomysĹ na kino jest przecieĹź w tym aspekcie od zawsze duĹźo bliĹźszy sztukom plastycznym niĹź narracyjnym. ReĹźyser jest jak malarz, wytrwale udoskonalajÄ
cy swojÄ
metodÄ, a nie literacki autor, bojÄ
cy siÄ zarzutĂłw o powtarzalnoĹÄ motywĂłw. Przez kompletne poĹwiÄcenie tej sprawie osiÄ
gnÄ
Ĺ "tylko" byÄ moĹźe najspĂłjniejszy i najbardziej charakterystyczny styl filmowy w historii X muzy. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to totalnie kozacki wyczyn.