MĂłj przyjaciel kosmita / Lilo & Stitch

Aloha! Jeśli grzeczność nie jest waszą najmocniejszą stroną, nie martwcie się – i tak dostaniecie prezent, nie musicie nawet czekać do grudnia. Święta przyszły w tym roku wcześniej: "Lilo i Stich", aktorska wersja uwielbianej animacji Disneya, spełniła pokładane w niej nadzieje.  Oryginał z 2002 roku to film zupełnie inny od produkcji, na jakich studio ufundowało swój status – zarówno pod

May 21, 2025 - 09:35
 0
MĂłj przyjaciel kosmita / Lilo & Stitch
Aloha! Jeśli grzeczność nie jest waszą najmocniejszą stroną, nie martwcie się – i tak dostaniecie prezent, nie musicie nawet czekać do grudnia. Święta przyszły w tym roku wcześniej: "Lilo i Stich", aktorska wersja uwielbianej animacji Disneya, spełniła pokładane w niej nadzieje.  Oryginał z 2002 roku to film zupełnie inny od produkcji, na jakich studio ufundowało swój status – zarówno pod względem fabuły, jak i wyglądu postaci. Żadnych długonogich księżniczek o wiotkich taliach i idealnie układających się włosach, żadnych balowych sukni. Lilo i Nani Pelekai stoją na mocnych, umięśnionych nogach – bo przecież ich problemy to zupełnie inna liga niż zatrute jabłka, syrenie ogony czy konieczność wyjścia z balu przed północą. Reżyserzy / scenarzyści Chris Sanders i Dean DeBlois nie oszczędzali bohaterek. Śmierć rodziców, samotność i odrzucenie przez grupę rówieśniczą, desperackie zmagania, by związać koniec z końcem i zachować opiekę nad młodszą siostrą to wątki, których bardziej niż w Disneyu moglibyśmy się spodziewać choćby u Hayao Miyazakiego.  Ten przyziemny melodramat społeczny zostaje pożeniony ze sci-fi o przybyszu z kosmosu, które także podejmuje szereg tematów tradycyjnie zarezerwowanych dla dorosłego widza: niemoralne eksperymenty genetyczne, eksterminacja planet, anihilacja w razie próby ucieczki. Gdyby projekt 626, przemianowany później na Sticha, nie miał sympatycznej puchatej mordki – i, co odkrywany z czasem, wielkiego serca – z powodzeniem odnalazłby się na pokładzie Nostromo. Zapisane w jego genach niszczycielskie zapędy, megawytrzymałość pozwalająca wziąć w slapstickowy nawias nawet zderzenie z ciężarówką oraz inteligencja porównywalna z mocą obliczeniową najszybszych komputerów w równej mierze czynią z niego bohatera komicznego co siłę napędową zmian w życiu sióstr Pelekai.  Stojący za sterami nowej wersji Dean Fleischer-Camp to właściwa osoba na właściwym miejscu – w końcu jego debiut, uhonorowany nagrodą Annie "Marcel Muszelka w różowych bucikach", także opowiadał o samotności i poszukiwaniu najbliższych. Wraz ze scenarzystami Chrisem Kekaniokalanim Brightem i Mikiem Van Waesem nie próbują wymyślać koła na nowo (nie od dziś wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego). Dokonują wprawdzie zmian względem oryginału – niektóre postacie znikają (kapitan Gantu), funkcje innych (Kobra Bąbel) zostają rozdzielone między kilkoro bohaterów – ale to wciąż ta sama historia o małej, zepsutej rodzinie, w której nikogo się nie zostawia. Twórcy patrzą w stronę materiału wyjściowego nie tylko w kategoriach inscenizacji (tak, grana przez Maię Kealohę Lilo wciąż zasłuchuje się w przebojach Elvisa Presleya, a inspiracją dla Sticha nadal jest niszczycielska "Tarantula" Jacka Arnolda), ale też castingu (kto lepiej niż Tia Carrere, niegdyś użyczająca głosu Nani, sprawdziłby się lepiej jako pracowniczka opieki społecznej szczerze pragnąca pomóc dziewczynie?).  Sydney Agudong stworzyła świetny duet z ekranową młodszą siostrą. W jej interpretacji Nani to adeptka przyspieszonego kursu dojrzewania dla dobra Lilo gotowa poświęcić własne aspiracje i marzenia. Z kolei debiutująca na ekranie Kealoha równie przekonująco pokazuje dziecięce troski co radość i spontaniczne reakcje. Nie gorzej wypada drugi plan. Na uwagę zasługują choćby Amy Hill jako Tutu, sympatyczna sąsiadka, która chętnie zaopiekuje się Lilo, a gdy trzeba, wyciągnie z kosza na śmieci list z uczelni, oraz duet Billy Magnussen i Zach Galifianakis, czyli Pleakley i Jumba – galaktyczni agenci tropiący Sticha w pożyczonych od Ziemian ciałach. Ograniczenie ich kosmicznej formy z jednej strony daje pole do popisu tytułowemu bohaterowi, z drugiej otwiera drogę do serii żartów i celnych obserwacji dotyczących życia na naszej planecie. Pracującemu nad Stichem zespołowi animatorów należą się zresztą brawa – ich stwór to żywe srebro, a w jego futrze aż chce się zanurzyć palce. "Lilo i Stich" udowadnia, że da się odświeżyć uwielbiany oryginał, nie zatracając przy tym jego magii. Przepis na sukces okazuje się zaskakująco prosty: szacunek do materiału wyjściowego oraz emocjonalna fabuła podlana dużą dawką humoru. Podczas seansu będziecie nie tylko chichotać, ale i otrzecie łzę wzruszenia. Zróbcie sobie prezent.