Seks, miłość i rock 'n' roll / Die, My Love

"Miłość, szaleństwo, szaleństwo, miłość" – ta słowna enigma to wszystko, co można przeczytać o najnowszym dziele Lynne Ramsay na oficjalnej stronie canneńskiej selekcji. Po sześciu latach od zdobycia laurów za scenariusz do "Nigdy cię tu nie było" reżyserka wraca w glorii na Lazurowe Wybrzeże z najbardziej żywiołowym i bezkompromisowym narracyjnie dziełem w swojej karierze. Tym razem łączy siły w

May 19, 2025 - 05:05
 0
Seks, miłość i rock 'n' roll / Die, My Love
"Miłość, szaleństwo, szaleństwo, miłość" – ta słowna enigma to wszystko, co można przeczytać o najnowszym dziele Lynne Ramsay na oficjalnej stronie canneńskiej selekcji. Po sześciu latach od zdobycia laurów za scenariusz do "Nigdy cię tu nie było" reżyserka wraca w glorii na Lazurowe Wybrzeże z najbardziej żywiołowym i bezkompromisowym narracyjnie dziełem w swojej karierze. Tym razem łączy siły w energetyzujące trio ze współscenarzystkami Endą Walsh i Alice Birch. W ekspresywnej adaptacji psychologicznej powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harwicz Ramsay widowiskowo boksuje się ze stereotypami na temat depresji poporodowej, żeńskiej "emocjonalności" oraz postępującego kryzysu, zarówno twórczego i psychicznego, jak i związkowego. "Die, My Love" to wymykający się konwencjonalnemu myśleniu o macierzyństwie film, który pokazuje, co może się wydarzyć, gdy powiesz wyczerpanej i dysocjującej się kobiecie w połogu: "uspokój się" (spoiler: Jennifer Lawrence zamienia się w śmiercionośny miotacz ognia). Pochłaniające ekran jęzory ognia, samotny dom pośrodku sielskiego krajobrazu, a w nim dwoje żarliwych niegdyś kochanków, którzy już wkrótce staną się rodzicami – balansujące na granicy snu i szaleństwa "Die, My Love" już od pierwszego kadru wzbudza skojarzenia z równie wisceralnym "Mother!". Usuwając z równania nachalną religijną symbolikę i proekologiczny morał, Ramsay skupia się jednak przede wszystkim na anihilacji miłości i rodzicielskich złudzeń. Tym razem to kobieta jest postacią w twórczym kryzysie – niegdyś płodna demiurżka, dziś znudzona i przebodźcowana macierzyństwem Grace (Jennifer Lawrence) stoi nad przepaścią całkowitej autodestrukcji. Gdzieś w tle majaczy jej partner Jackson (Robert Pattinson), zupełnie ślepy i głuchy na wszelkie sygnały rozsadzającego ich związek kryzysu. Przeprowadzka do starego, opuszczonego domu, nad którym unosi się jeszcze zbolała dusza poprzedniego właściciela-samobójcy, brzmi jak idealna sceneria dla kina grozy. Jeśli miałabym jednak nazwać "Die, My Love" horrorem to jedynie horrorem wczesnego macierzyństwa i poporodowej izolacji, z którą, często w ukryciu, zmagają się setki tysięcy kobiet. Grace nie nawiedzają żadne duchy, a szczęśliwe przebłyski z jej poprzedniego życia z Jacksonem – pełnego buntu, spontaniczności i bezwstydnej bliskości. Brudne tapety, brzęczące muchy i biegające po domu szczury łączą się w pejzaż ich przelotnej, przedrodzicielskiej utopii. W punkrockowej, eksplozywnej ekspozycji filmu do mikrofonu drze się wniebogłosy sama Ramsay, a spleceni w ognistym uścisku Lawrence i Pattinson wiją się dziko na podłodze niczym pierwsi kochankowie pod słońcem. Chwila ta trwa zdecydowanie zbyt krótko, zupełnie jak miłosne zauroczenie, kiedy to serce bije jak stukot rozszalałych koni, a w brzuchu bulgocze stado głodnych motyli. "Die, My Love" właśnie wtedy odsłania swoje oblicze jako niezwykle liryczna apoteoza twórczej oraz seksualnej wolności i zarazem elegia dla gasnących namiętności. Ramsay z rozedrganych nerwów bohaterki i jej obezwładniającej tęsknoty za przeszłością tworzy swego rodzaju magiczny portal. Ten prowadzi prosto do pulsującej od bodźców głowy kobiety, której wszyscy dookoła próbują nadać łatkę niezrównoważonej, szalonej lub emocjonalnej. Im więcej nieproszonych rad i diagnoz dostaje, w tym większą popada psychozę. Grace to bohaterka iście ramsayowska, a więc tragiczna, głęboko wyalienowania i stopniowo tracąca łączność z otaczającym ją światem. Jak sama powtarza, problem nie leży w spoczywającym w jej ramionach dziecku – "On jest idealny, po prostu wszystko inne takie nie jest" – a w narastającej presji spełniania oczekiwań innych. Realizm codzienności matki spektakularnie zderza się tu z surrealistycznymi wizjami chorego i osamotnionego umysłu. Grana przez Lawrence postać wydaje się niemal reinkarnacją małego, buszującego w zbożu Jamesa z "Nazwij to snem", który swoje traumy i pokiereszowaną przez los duszę koił ucieczką w świat nieposkromionej wyobraźni. Tam, gdzie trudno rozróżnić prawdę od metafory, Jennifer zamienia się na ekranie w gotową do ataku drapieżnicę. W zasługującej na laury niezwykle fizycznej i rozdzierającej wnętrze roli, Amerykanka przypomina nam o swoim talencie, charyzmie i aktorskiej gibkości, zaskakując canneńską widownię swoim hipermaniakalnym "ja". Zaburzenia afektywne dwubiegunowe, z którymi mierzy się literacki pierwowzór Grace, twórczynie pozostawiają jedynie w sferze domysłu, pokazując rzeczywistość głównie oczami szukającej wyzwolenia i choć krzty ulgi kobiety. Oko kamery przez pierwszą połowę filmu niemal zapomina o występującym u boku Lawrence Robercie Pattinsonie, który serwuje nam zaledwie cząstkę pamiętnej ekspresji z "Mickey 17". Nietrudno porównać Lawrence do Adjani w "Opętaniu”, Adams w "Nocnej suce" czy Byrne w "If I Had Legs I'd Kick You". We wszystkich tych filmach figura matki ma w sobie coś niesłychanie pierwotnego i zwierzęcego, a grające w nich aktorki przeobrażają się w dzikie i nieokiełznane istoty. Ramsay przekornie rozprawia się z przekonaniem o powinowactwie kobiety i jej seksualności z naturą, pozwalając Grace ulec swoim pierwotnym instynktom. Twórczyni "Musimy porozmawiać o Kevinie" znów pokazuje, że nie istnieje jeden niezawodny przepis na bycie dobrym rodzicem, tak samo, jak i nie ma jednego podręcznikowego obrazu połogu czy depresji poporodowej. Co ważne, szkocka filmowczyni idzie dalej niż Marielle Heller czy Mary Bronstein, zgłębiając w "Die, My Love" upadek partnerstwa, w którym nigdy nie istniała wspólna przestrzeń na rozmowę i wsparcie. Choć Jackson to postać zaledwie poboczna, całkiem bezbarwna i zagubiona (po prostu "wychillowany gość" z memów), nie jest wcale przesądzone, że to również czarny charakter. Ramsay, Walsh i Birch nie próbują przekonać nas, że w związku bohaterów zawiniła tylko jedna osoba. Miłość, choć spina krótki opis filmu niczym klamra, wcale nie wystarczy, by uratować to, co stracone. "Love Will Tear Us Apart" – wymownie wybrzmiewa w finale piosenka Joy Division.