Godardowskie igraszki / Nouvelle vague

Na seans "Nouvelle vague" wybrałem się do sali Bazin, mieszczącej się na drugim piętrze canneńskiego pałacu festiwalowego i fakt, że w ogóle mogłem to zrobić, uważam za niezłą ironię. Ciasny pokój z projektorem bierze swoją nazwę od nazwiska André Bazina, krytyka i teoretyka filmowego, jednego z założycieli legendarnego "Cahiers du Cinéma" i niemal w pełni podporządkowany jest pokazom

May 19, 2025 - 05:05
 0
Godardowskie igraszki / Nouvelle vague
Na seans "Nouvelle vague" wybrałem się do sali Bazin, mieszczącej się na drugim piętrze canneńskiego pałacu festiwalowego i fakt, że w ogóle mogłem to zrobić, uważam za niezłą ironię. Ciasny pokój z projektorem bierze swoją nazwę od nazwiska André Bazina, krytyka i teoretyka filmowego, jednego z założycieli legendarnego "Cahiers du Cinéma" i niemal w pełni podporządkowany jest pokazom zarezerwowanym dla dziennikarzy. Oprócz Bazina w pałacu i jego najbliższych okolicach sale od swoich nazwisk otrzymali też: prekursor Louis Lumière, surrealista Luis Buñuel, przedstawicielka Nowej Fali Agnès Varda czy kompozytor Claude Debussy (nigdy nie potrafiłem zrozumieć, co właściwie robi w tej grupie). Na film "do Godarda" niestety nigdy nie dało się wybrać. Trochę to i szkoda, bo dla historii festiwalu w Cannes – czy też raczej historii na festiwalu – francuski reformator może znaczyć więcej niż cała czwórka razem wzięta. Określany jako niesforne dziecko, enfant terrible, stający zawsze pod prąd działań organizatorów, Godard potrafił wpływać na kształt imprezy, nawet nie biorąc w niej twórczo udziału. Pierwszy raz w konkursie głównym pojawił się dopiero z "Ratuj kto może (życie)", nakręconym na 20 lat od swojego pełnometrażowego debiutu, co nie przeszkodziło mu chociażby stanąć na czele grupy radykałów przerywających festiwal w 1968 roku. W swoim "Nouvelle vague", dziele wyglądającym z daleka jak okolicznościowy produkt zamówiony na uczczenie jakiejś okrągłej rocznicy, Richard Linklater całkowicie pomija tę właściwość większej niż filmy osoby reżysera. W swoim najnowszym projekcie twórca "Boyhood" woli bowiem eksplorować niezwykłość Godardowskiego procesu twórczego – rewolucję przeprowadzoną w relacji z samą materią dzieła filmowego, a nie jego późniejszą recepcją. By to zrobić, "Nouvelle vague" sumiennie, niemal quasi-dokumentalnie, śledzi kolejne etapy realizacji "Do utraty tchu"; pierwszego dzieła reżysera, powstałego naraz z potrzeby buntu przeciw stojącemu w miejscu przemysłowi i kompleksów wobec kolegów ze środowiska. "Swoje debiuty nakręcili już Chabrol, Rohmer, Truffaut, Kast… a ja?" – narzeka w jednej z pierwszych scen Godard (znakomicie odegrany przez Guillaume’a Marbecka). Szansa przychodzi szybko: w ręce aspirującego twórcy wpada treatment filmu spisany przez przyjaciół-reżyserów, producent znajduje odpowiednie (niewysokie) finansowanie, aktorzy wskakują na pokład, znajduje się i gotowa do pracy ekipa. To co, działamy? Temu działaniu – na zmianę szokującemu i bawiącemu widza nawet dziś, sześćdziesiąt pięć lat od premiery "Do utraty tchu" – zasadnicza część nowego projektu Linklatera składa uniżony hołd. Każdy dzień pracy na planie zostaje skrupulatnie zrekonstruowany, a każda anegdota otrzymuje swoją fabularną reprezentację. Widzimy więc, jak Godard ukrywa swojego operatora w wózku pocztowym, by kamera kręcąca miejskie plenery nie przyciągała uwagi gapiów; jak sceny pisze każdego dnia przy śniadaniu, jak podaje dialogi bohaterom dopiero wtedy, gdy krzyknie: "akcja!", jak oddany jest zasadzie, by stanowczo nie robić więcej niż jednego dubla i jak niemal nigdy nie patrzy w oko kamery. Percepcję jego pracę Linklater zawiesza gdzieś między ekscentryzmem a geniuszem; między sfrustrowanym niezrozumieniem, z którym twórca spotyka się ze strony obsady i ekipy, a naszą świadomością, co też próbuje w ten sposób osiągnąć – i co finalnie osiągnął. Największą siłą "Nouvelle vague" okazuje się czystość Linklaterowskich intencji. Gdy Amerykanin powtarza w wywiadach, że swojego debiutanckiego "Slackera" kręcił pod ogromnym wpływem twórczej metody Godarda z "Do utraty tchu", widzę niepodważalną prawdę tych słów w esencji jego najnowszego filmu. Ta pełnometrażowa laurka robi najpoważniejsze wrażenie właśnie w próbie wizualnej imitacji postulowanych przez reżysera prawideł Nowej Fali. Linklater kręci w formacie 4:3, w czerni i bieli, montuje rwanie i na jump-cutach, w końcu inscenizuje nawet w ten sam sposób, zmuszając bohaterów do monologowania w oko kamery. Jego ambicją jest nakręcenie naraz apoteozy i reprodukcji; filmu o twórczej wielkości Godarda, który mógłby nakręcić sam Godard – choć oczywiście nigdy by go nie nakręcił. Nawet nie dlatego, że sam pomysł wydałby się pewnie reżyserowi "Alphaville" wsteczny i infantylny, a zamiast wzruszenia w swoim zgorzkniałym sercu poczułby wyłącznie zażenowanie. Większym problemem "Nouvelle Vague" pozostaje fakt, że w małpowaniu techniki i zarzucaniu widza kolejnymi dyskusjami na temat zadań i celów kina, dzieło Linklatera zatraca najważniejszą właściwość dorobku Francuza, jaką pozostaje bezgraniczne podporządkowanie idei. Godard od samego początku był przecież dużo bardziej filozofem i teoretykiem niż filmowcem, który do przedstawienia swoich tez wybrał język kamery zamiast pisma; jego kino bardziej niż celem samym w sobie pozostawało narzędziem wyrazu myśli. Nawet jeśli Linklater to rozumie, to w swoim teatrzyku nie znajduje na to miejsca. Być może jest to po prostu efekt troski o bycie szczerym ze samym sobą. Choć twórca "Nouvelle vague" na pewno podziwia Godarda, a swój film nakręcił z potrzeby serca, a nie portfela, ceni go przede wszystkim za właściwości rewolucyjnej reżyserskiej formuły; tej samej, która natchnęła go miłością do kina, a którą ostatecznie porzucił dla blasku fleszy i potencjału Hollywoodzkich budżetów. Dwudziesty czwarty (!) pełny metraż Richarda Linklatera to dzieło przekonujące o sympatii do ruchu francuskiej kontrkultury, ale raczej jako zjawiska kinofilskiego, a nie intelektualnego. Jego kamera z nabożnością przepływa po jazzowych fakturach paryskich kawiarenek, chwyta dym z papierosów, atmosferę zagorzałych dyskusji, dekadenckie spacery nad Sekwaną. Wszystko to jednak nic więcej niż pusta formalna zabawa, działająca w wyłącznej służbie wyeksploatowanej do cna estetyki. Jeśli z pomocą "Nouvelle vague" reżyser chciał jakoś wskrzesić istotę Nowej Fali, to zrobił to, wybaczcie, w kontrolowanych warunkach swojego przydomowego basenu.