JESTEM LEGENDĄ. Will Smith w science fiction, które kończymy oglądać zniesmaczeni
Jest taka scena w Adwokacie diabła, w której Keanu Reeves po wyjściu z pewnego budynku widzi kompletnie opustoszałe miasto. Kilka lat później Cameron Crowe ukazuje podobny motyw w Vanilla Sky, gdzie w początkowej sekwencji widzimy Toma Cruise’a biegnącego przez pozbawione życia miasto. Te sceny co prawda trwają krótko, ale przez swoją magię i potęgę nie […]

Jest taka scena w Adwokacie diabła, w której Keanu Reeves po wyjściu z pewnego budynku widzi kompletnie opustoszałe miasto. Kilka lat później Cameron Crowe ukazuje podobny motyw w Vanilla Sky, gdzie w początkowej sekwencji widzimy Toma Cruise’a biegnącego przez pozbawione życia miasto. Te sceny co prawda trwają krótko, ale przez swoją magię i potęgę nie pozwalają o sobie zapomnieć. Jest coś fascynującego w apokaliptycznej wizji opustoszałego miasta, które kiedyś potrafiło tętnić życiem. Filmów umiejętnie wykorzystujących ten motyw do stworzenia głównej linii fabularnej jest niestety niewiele (warto wspomnieć choćby 28 dni później Danny’ego Boyle’a), dlatego z nadzieją i niecierpliwością wyczekiwałem tytułu, dzięki któremu ponownie zatracę się w apokaliptycznej wizji zniszczonego świata. Niestety, Jestem legendą Francisa Lawrence’a jedynie połowicznie spełnił moje oczekiwania.
Jestem legendą jest kolejnym remakiem klasycznego s-f z 1964, Ostatni człowiek na ziemi, którego niestety nie widziałem, daruję sobie zatem wszelkie porównania. Opowiada historię niejakiego Roberta Neville’a, który jest jedynym ocalałym człowiekiem po ataku tajemniczego wirusa. Reszta populacji, która padła ofiarą zarazy, zamieniła się w krwiożercze, drapieżne istoty. Istoty te nie są odporne na światło słoneczne, dlatego żerują tylko nocą, stąd często w opisach filmu nazywane są wampirami. Neville, nie poddając się, stara się znaleźć szczepionkę, która uratuje zarażonych i tym samym na nowo pobudzi uśpiony świat do życia.
Główną rolę w filmie zagrał Will Smith – aktor, który zetknął się już kilkukrotnie z kinem futurystycznym (Dzień Niepodległości czy choćby ostatnio Ja, robot). I wypada powiedzieć, że swoją rolę odegrał przyzwoicie. Dobrze wczuł się w sytuację człowieka przygniecionego wszechogarniającą samotnością. Swoją grą momentami przypominał mi Toma Hanksa z Cast Away, zwłaszcza w momentach, gdy rozmawiał z manekinami lub swym psem (Hanks gadał do piłki). Co prawda nie pokazał on w tym filmie niczego wielkiego (bo też nie miał kiedy), ale dał nam delikatnie do zrozumienia, że dalej będzie się starał o pewne miejsce wśród cenionych aktorów. Mnie osobiście niczego udowadniać nie musi, gdyż cenię go za specyficzną swobodę, z jaką wciela się w poszczególnych bohaterów.
W moim odczuciu film można śmiało podzielić na dwie połowy. Pierwsza połowa to sprawny s-f z domieszką akcji, jak i ciekawych momentów grozy (jest pewna scena, która swym poziomem napięcia śmiało może rywalizować z niejednym horrorem). Na uwagę przede wszystkim zasługuje powalająca realizmem reżyserska wizja upadłego Nowego Jorku. Zapewne jeszcze w żadnym filmie nie widziałem tylu nieuczęszczanych dzielnic miasta naraz. Absolutnie jest to jeden z głównych atutów filmu, dopieszczony do tego stopnia, że byłbym skory twierdzić, iż film może uzyskać oscarową nominację za scenografię tudzież efekty specjalne (w zależności od tego, jakim narzędziem ta wizja była realizowana). Jeżeli miałbym ten film obejrzeć raz jeszcze, to choćby po to, żeby znowu zobaczyć Neville’a przeszywającego nowojorską ciszę rykiem silnika swojego samochodu. Scena ta jest jakby wizytówką całego filmu.
Z drugą połową filmu jest już zdecydowanie gorzej. Nie będą zdradzał, od jakiego momentu, zaznaczę tylko, że jest on wyjątkowo wyraźny. Dopiero wtedy można zauważyć, z jak jałowym i proamerykańskim filmem mamy do czynienia. Główne plusy tego obrazu bezpowrotnie znikają. Zostają przygniecione scenariuszową naiwnością i schematycznością. Nade wszystko da się to odczuć w scenie wieńczącej recenzowany obraz.
W rezultacie spotykamy się tu z przykładem filmu nierównego. Tak jak popadamy w nadmierną ekscytację wywołaną wrażeniami, jakich dostarcza nam elektryzująca wizja reżysera, tak potem poziom ekscytacji zaczyna stopniowo opadać, przez co kończymy lekko zniesmaczeni. Sztuka polega jednak na tym, aby umiejętnie oddzielić i zapomnieć to, na czym się zawiedliśmy, od tego, co przyprawiło nas o ekscytację. Ja, szczerze mówiąc, o drugiej połowie filmu już zdążyłem zapomnieć. Chcę i będę pamiętał o jednej z najmocniejszych (jak na razie) apokaliptycznych wizji opuszczonego miasta.