Spike Lee Sucks / Highest 2 Lowest

Wchodzimy w erę zachodnich remake'ów azjatyckich filmów. Przed laty Spike Lee realizował karkołomną reinterpretację "Oldboya", a teraz sięga po klasyka Akiry Kurosawy – "Niebo i piekło". Realia japońskiego kryminału Lee osadza we współczesnym Nowym Jorku, a dyrektora fabryki butów zamienia na producenta muzycznego, Mr Kinga (Denzel Washington). Lee nie nauczył się za pierwszym razem – ponownie

May 22, 2025 - 03:05
 0
Spike Lee Sucks  / Highest 2 Lowest
Wchodzimy w erę zachodnich remake'ów azjatyckich filmów. Przed laty Spike Lee realizował karkołomną reinterpretację "Oldboya", a teraz sięga po klasyka Akiry Kurosawy – "Niebo i piekło". Realia japońskiego kryminału Lee osadza we współczesnym Nowym Jorku, a dyrektora fabryki butów zamienia na producenta muzycznego, Mr Kinga (Denzel Washington). Lee nie nauczył się za pierwszym razem – ponownie tworzy film bez duszy, niepotrzebny, przepełniony cringe'em. Bardziej niż na festiwal w Cannes "Highest 2 Lowest" pasowałoby na rozdanie Złotych Malin. Jeśli ktoś zna "Niebo i piekło" Kurosawy, to zna też fabułę "Highest 2 Lowest". Lee odhacza wszystkie elementy historii – mamy bogatego potentata, który mógłby wystąpić w podkaście "Diary of a CEO" i który chce przejąć całkowitą kontrolę nad firmą, więc zastawia cały dobytek, by odkupić wszystkie udziały. Następnie ktoś próbuje porwać mu syna, ale zachodzi pomyłka. Zamiast syna, za zakładnika wzięty zostaje jego przyjaciel (syn kierowcy Mr Kinga). Bogacz staje wówczas przed moralnym dylematem – zapłacenie porywaczowi uniemożliwi mu przejęcie firmy, niezapłacenie wystawi go na publiczny lincz i prawdopodobnie zniszczy rodzinę. Rusza wyścig z czasem, a z pomocą przychodzi policja, która stara się kontrolować przebieg negocjacji. Jako wariacja na temat arcydzieła Kurosawy, "Highest 2 Lowest" jest absolutnie karygodnym projektem. Nie chodzi nawet o to, że Spike Lee powinien oddać ducha japońskiego oryginału czy kropka w kropkę przetłumaczyć azjatyckie realia na nowojorski światek; nie chodzi w ogóle o wierność względem Kurosawy, bo wszelkie odstępstwa, jeśli mogą się obronić, są wspaniałe – świadczą o erudycji, wnikliwości i zaangażowaniu twórcy, który stara się zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. Chciałbym móc napisać to o Spike'u Lee. Nie potrafię właściwie znaleźć argumentów, dlaczego ten film powstał – bo nie jest to ani projekt, który byłby sam w sobie ciekawy, ani twórczy hołd; jedyna szczera zajawka, jaka pojawia się w "Highest 2 Lowest", to miłość do kultury czarnych i nowojorskich drużyn sportowych, z powracającym żartem w postaci nienawiści do Bostonu. "Fuck Boston" czy "Boston Sucks" to hasła przewodnie tego filmu, myśli unoszące się nad całością historii bardziej niż jakikolwiek z lejtmotywów Kurosawy. No i jest to fajne, bo Knicksi dosłownie przed chwilą wyeliminowali Boston Celtics, przechodząc do finałów konferencji w NBA – na osłodę skrajnie nieudanego filmu, Spike Lee ma przynajmniej sukces swojej drużyny. Jej gra może się podobać bardziej niż "Highest 2 Lowest". Przed trzema laty powstała inna reinterpretacja klasyka Kurosawy – "Living". Oliver Hermanus – równolegle z Lee pokazujący w Cannes swój najnowszy projekt, "History of Sound" – sięgnął wówczas po "Piętno śmierci", najbardziej humanistyczny w dorobku japońskiego mistrza film. Scenariusz nowej wersji napisał Kazuo Ishiguro. Historię państwowego urzędnika osadzono w Londynie lat 50., przenosząc realia japońskie na warunki brytyjskie. Hermanus nie starał się jednak za wszelką  cenę odwzorowywać arcydzieła Kurosawy, tylko opowiedzieć swoją historię, na własnych warunkach, z własnymi przemyśleniami wokół uniwersalnych toposów, jakich pełno w japońskim oryginale. "Living" było naprawdę udanym projektem, do którego daleko filmowi Lee. Na mistrzostwo Kurosawy i jego "Nieba i piekła" składa się kilka elementów. To wizjonerski masterclass z blockingu, choreografii aktorów, pracy kamery oraz wykorzystania filmowego kadru; fascynująca interakcja przestrzeni miejskiej, w której drgają klasowe i społeczne dysproporcje, odzwierciedlające tytularny kontrast; realizatorski eksces w postaci najbardziej sensacyjnej sceny w japońskim kinie lat 50. (scenę przekazania pieniędzy w pociągu nakręcił Kurosawa na osiem kamer, jednego dnia, jednym machnięciem); odsłonięcie skrupulatnej proceduralności policyjnego oddziału, skutecznego i szalenie efektywnego; i wreszcie, moralna ambiwalencja postaci rodem z szekspirowskiego dramatu, dzięki której obcujemy z wątpliwymi osądami i fascynującymi w skutkach decyzjami. Dla porównania Spike Lee jest niestety nieporadny w swoich inscenizatorskich próbach – zapomniał o tym, czym jest blocking, każdą ze scen ustawia w standardzie niemalże telewizyjnym, a jego postacie na zmianę szarżują i toną w melodramatycznej mieliźnie, jakby grały w "The Room". Przestrzeń miejska nie istnieje – Nowy Jork jest zbyt czyściutki jak na scenę poważnego przestępstwa, a jedyny kontrast klasowy osadza się na deklamowanych dialogach, a nie obrazie zgnilizny miasta. Policja to w filmie Lee bodaj najbardziej irytujący element układanki – o ile u Kurosawy mogliśmy mówić o thrillerze proceduralnym, o tyle "Highest 2 Lowest" jest komedią aproceduralną, pełną żałosnych gagów i dziwacznych spięć, które pozostawiają jedynie znajome mrowienie na plecach. Oczywiście to wszystko może oznaczać dla kogoś wspaniałą zabawę – jeden z tych seansów, który jest tak zły, że aż dobry. Najgorszy jest jednak aspekt budowania świata i postaci. Tak jak Kurosawa był wybitny w ukazaniu rzeczywistości osadzonej na moralnej ambiwalencji i trudnych decyzjach, tak wizja nowojorskiej współczesności to obraz problemów, które rozwiązują się same, bez omówienia i bez większej refleksji. Brakuje również głębi postaci – czas, który można spożytkować na pogłębienie rysu psychologicznego, Lee wykorzystuje na ziomalskie wtręty; pewnie dobrze się przy tym bawi, ale nie mogę powiedzieć tego samego o sobie. Szczytem absurdu – i jednocześnie najlepszą sceną "Highest 2 Lowest" – jest raperski pojedynek Denzela Washingtona z A$APem Rockym, który nie jest już nawet niezręczny, ale zwyczajnie odklejony. Dobrze jednak podsumowuje skalę stawki, o jaką rozchodzi się w filmie Spike'a Lee. Sam A$AP Rocky to ledwie cień prawdziwego złoczyńcy – którego scenariuszowe needs & wants opowiada nam w jednej scenie jego partnerka, sprowadzając jego życiorys do dwuminutowego dialogu. O ile Kurosawa był mistrzem zasady "show, don’t tell", o tyle Lee wpada w twórcze lenistwo: "tell, don’t show". Strasznie to wszystko rozczarowujące, bo sygnowany logiem A24 film mógł być ciekawym rozdziałem współczesnego kina. W jednej ze scen Denzel Washington wbiega do swojego pokoju. Rozgoryczony i rozdygotany poszukuje odpowiedzi na pytanie, co powinien zrobić. Zerka wtedy na różne zdjęcia gwiazd, jakie znajdują się w jego gabinecie marzeń na szczycie świata, i rozpaczliwie pyta swoich idoli: "Co powinienem zrobić, Aretha? Co powinienem zrobić, Stevie? Co powinienem zrobić, Jimi?". Przekornie chciałbym odpowiedzieć Spike'owi, że na pewno nie ten film.