Indiana i Jones / Fontanna Młodości

Croft, Gates, Jones, Colton — oto nazwiska twarde i harde, brzmiące niczym uderzenie dłuta o kamień. Jakby uszyto je na miarę hollywoodzkiego zawadiaki z uśmieszkiem ostrym niczym jego bicz, archeolożki dzierżącej oburącz automatyczne pistolety, tudzież innego poszukiwacza przygód zrodzonego z pikseli. Ale Purdue? Purdue? Wypełzające z głębokich czeluści trzewi ledwo chce zejść z języka. Proszę mi

May 23, 2025 - 14:05
 0
Indiana i Jones  / Fontanna Młodości
Croft, Gates, Jones, Colton — oto nazwiska twarde i harde, brzmiące niczym uderzenie dłuta o kamień. Jakby uszyto je na miarę hollywoodzkiego zawadiaki z uśmieszkiem ostrym niczym jego bicz, archeolożki dzierżącej oburącz automatyczne pistolety, tudzież innego poszukiwacza przygód zrodzonego z pikseli. Ale Purdue? Purdue? Wypełzające z głębokich czeluści trzewi ledwo chce zejść z języka. Proszę mi wybaczyć tę małostkowość niegodną krytyka filmowego, ale trudno mi było to przeboleć przez calutki seans. Dlatego czym prędzej donoszę, że to i tak zdecydowanie najmniejszy problem nowego filmu Guya Ritchiego. Tych jest bez liku, choć, przyznać trzeba, starannie polukrowano je pieniędzmi. "Fontanna młodości" wygląda bowiem jak milion zielonych – czyli pewnie nakręcono ją za dwieście. Bo grany przez Johna Krasinskiego Luke Purdue (ugh!), który jak nic zaiwanił garderobę Nathanowi Drake'owi, to nie tylko utalentowany potomek słynnego archeologa o zupełnie przypadkowym imieniu Harrison, ale i globtroter, razem z ekipą odbijający się od jednej turystycznej miejscówki do drugiej. I to żadne green screeny, oj nie, filmowcy faktycznie bujali się po świecie prywatnymi samolotami. Częstokroć owe wyprawy ograniczają się jedynie do paru pocztówkowych ujęć, a ich scenariuszowe uzasadnienie jest cokolwiek miałkie, ale wydaje się, że, ogółem, Ritchiemu zależy na pokazywaniu, nie na opowiadaniu.  Tytułowa mityczna fontanna młodości, na poszukiwanie której Luke rusza na zlecenie chorego na raka bogacza, by zdobyć dla niego lekarstwo, to niemalże klasyczny MacGuffin, zwykła ściema. Praktycznie wszystkie działania podejmowane przez Luke'a motywowane są wyświechtanymi frazesami o głodzie i gorączce przygody i ostatecznie sprowadzają się do odhaczania kolejnych atrakcyjnych miejscówek, bo przez wszystkie napotkane zadania, łamigłówki oraz przeszkody bohater idzie jak taran. Facet to łebski, owszem, ale nie sposób uwierzyć, że przez setki lat nikt inny nie rozwiązał zagadek blokujących ścieżkę do fontanny młodości, bo uporałby się z nimi średnio rozgarnięty gracz siedzący przed konsolą. Chociaż przyznać też trzeba, że Luke nie działa sam: ma przy sobie stereotypową ekipę, na której czele stoi jego z początku niechętna kolejnym wyprawom młodsza siostra, Charlotte, także Purdue (Natalie Portman). I to chyba dynamika między rodzeństwem stanowi najmocniejszy element tego filmu. A ten porzuca schemat obowiązujący w gatunku od niepamiętnych lat i rezygnuje z miłosno-nienawistnych przekomarzanek na rzecz słownej szermierki między bratem i siostrą. Jest to na swój sposób odświeżające, ale filmu nie zbawia. "Fontanna młodości" jest bowiem, niestety, praktycznie zupełnie pozbawiona treści. Podzielono ją na swoiste segmenty, z których każdy ma prawie identyczny początek, rozwinięcie i finał. Rodzeństwo Purdue pojawia się na miejscu, po piętach depcze im uparty policjant pragnący przymknąć Luke'a, którego ma za złodzieja dzieł sztuki, a na końcu zjawiają się Protektorzy strzegący fontanny na zlecenie watykańskiej szarej eminencji i dochodzi do starcia. Skopiuj, pomnóż razy kilka, doklej.  Ale najbardziej przykre jest to, że postać z założenia dziarskiego, szalonego przystojniaka, granego przez Johna Krasinskiego, częściej niż sympatyczna bywa antypatyczna. Luke, mimo że samiutki finał usiłuje nas przekonać, że jest inaczej, to egoistyczny bubek zafiksowany na wyznaczanych sobie celach, który czaruje tylko wtedy, kiedy mu się to opłaca. Jeśli ktokolwiek planuje budować na nim franczyzę, to nie wystarczy zmienić mu nazwiska. Wymagany jest tutaj całkowity charakterologiczny lifting "Fontanna młodości" sprawdzi się jako niezobowiązująca, popołudniowa rozrywka z coraz bardziej charaktystycznego dla platform streamingowych rozdania "kliknąć, odpalić, popisać sobie na telefonie, czasem rzucając okiem na ekran, zapomnieć". Szkoda na to chyba już i tak zmarnowanego talentu Guya Ritchiego, który od dawna klepie zaledwie przeciętne produkcyjniaki. I tak też wygląda "Fontanna młodości": jak robota na zlecenie, żeby mieć co włożyć do gara. Rzucić kamieniem, oczywiście, nie sposób, lecz wyrazić żal, że ambicje artystyczne brytyjskiego reżysera ograniczyły się do dobrania retro fontu i fajnego soundtracku – już trzeba. Nie jest to film zły, ale dobry też nie. Nie gódźmy się jako odbiorcy na takie kompromisy.