Związkowcy / Materialiści

W swoim poprzednim życiu Celine Song przez sześć miesięcy zajmowała się zawodowym swataniem singli. Działo się to z dekadę temu, długo przed "Poprzednim życiem", filmowym debiutem, który zapoznał fanów wytwórni A24 z piękną ideą karmicznego In-Yun. Inne absolwentki kierunków artystycznych z jej otoczenia – by związać koniec z końcem w absurdalnie drogim Nowym Jorku – wybierały raczej pracę

Jun 15, 2025 - 04:35
 0
Związkowcy / Materialiści
W swoim poprzednim życiu Celine Song przez sześć miesięcy zajmowała się zawodowym swataniem singli. Działo się to z dekadę temu, długo przed "Poprzednim życiem", filmowym debiutem, który zapoznał fanów wytwórni A24 z piękną ideą karmicznego In-Yun. Inne absolwentki kierunków artystycznych z jej otoczenia – by związać koniec z końcem w absurdalnie drogim Nowym Jorku – wybierały raczej pracę baristek, kelnerek czy ekspedientek w popularnych sieciówkach. Aspirującą reżyserkę z tej ścieżki wyrwała przewrotność losu, któremu do dzisiaj musi pozostawać wdzięczna. Nie za samą pracę, bo wspomina ją z perspektywy czasu jako głęboko odrealnione doświadczenie, a za wyjątkową okazję do obcowania z ludźmi w bezwstydnej, niemal terapeutycznej relacji. Agencje matrymonialne są jak gabinety psychoanalityczne, w których pragnienia serca, zaklęte w wymarzonej osobie księcia lub księżnej z bajki, zostają obliczone na podstawie kilku prostych kategorii. Wiek, wzrost i roczna pensja: widełki wypisane w tabelce. Kolor skóry, wykształcenie i płeć: zwykle niepodlegające negocjacjom. Te wypełniane kwestionariusze tworzą wyraźniejsze sylwetki poszukujących niż poszukiwanych, co też szybko zauważyła Song. "Przez te sześć miesięcy nauczyłam się o ludziach więcej, niż w jakimkolwiek innym okresie mojego życia" – doda po latach i wszyscy powinniśmy się cieszyć, że zamiast swatką nie została kiedyś, powiedzmy, cichą pracownicą brooklyńskiej księgarni. Zawód związkowego pośrednika pozwolił jej bowiem od podszewki poznać smak współczesnych relacji romantycznych, budowanych tak często w oparciu o zupełnie nieromantyczne potrzeby. Co równie ważne, dał jej też podkładkę pod kolejny film – w "Materialistach" protagonistka Lucy (Dakota Johnson) zakłada jej dawne buty obrotnej pracownicy luksusowej agencji matrymonialnej. Zawodowy sukces dziewczyny, mierzony liczbą dziewięciu szczęśliwych małżeństw "na koncie", jest wynikiem wiary w porzekadło ścisłowców, że nie ma miłości, jest matematyka. Z koleżankami z biura rozmawia o "kanałach zbytu" singli, ich charakterystyce liczonej w Excelu i "wartości rynkowej" – tej, w którą mogą inwestować (np. wydłużając sobie operacyjnie nogi) albo którą tracą (np. nie próbując zatrzymać procesu starzenia). Do klientów podchodzi ze zrozumieniem, bez oceny ich egoistycznego pragmatyzmu, bo sama kieruje się podobną logiką. Swój najważniejszy, pięcioletni związek skończyła dlatego, że jej chłopak John (Chris Evans) miał za chudy portfel. Teraz pozostaje szczęśliwie samotna, czekając na spotkanie z jakimś piekielnie bogatym mężczyzną, którego, z odrobiną szczęścia, od razu poślubi. Jako widzowie nie mamy wątpliwości, że Lucy prędko pozna swojego milionera. Wiemy też, że jego pieniądze na pewno zawrócą jej w głowie – choć nie w taki sposób, jakiego mogłaby się spodziewać. Te przeczucia dotyczące fabularnego schematu filmu widz może wyciągnąć z wcześniejszych seansów kultowych komedii romantycznych, choć warto zaznaczyć, że "Materialiści" nawet nie aspirują, by stanąć z nimi w jednym szeregu. Zwiastuny i materiały promocyjne, tak bliskie estetyce lat dwutysięcznych, przedstawiały wyśpiewaną jakby ustami Katie Meluy delikatną, szykowną komedię miłosnych dylematów; rzecz spod znaku Curtisowskich "Czterech weseli i pogrzebu" albo "Notting Hill" przeniesioną w przestrzenie współczesnego Manhattanu. Nowy projekt Celine Song nie jest takim filmem, choć bez wątpienia jest efektem wpatrywania się w takie filmy. Jej "Materialiści" szykują się do powtórzenia fabularnych sytuacji z klasyków gatunku, ale gdzieś po drodze orientują się, że miłość to poważna sprawa, a dawna formuła zdążyła się jakoś wyczerpać, zdezaktualizować. Od "Bridget Jones" i "Seksu w wielkim mieście" bliższe wnioskom reżyserki pozostają odległe światy "Pamiętnika" czy "Dumy i uprzedzenia" – rzeczywistość ryzykownych mezaliansów i ekonomii organicznie wpisanej w sercowe decyzje. W konsekwencji ciężar wyboru z "kogo pragnę?" przenosi się w rejony "jakiego życia pragnę?", a uczuciowość oddaje pole chłodnej kalkulacji. Mimo to Song daleka jest od osądzającej krytyki postaw. Materializm Lucy potrafi obdarzyć wrażliwością, jak w znakomitej retrospekcji, gdy niskie zarobki Johna stają się zarzewiem kolejnych bzdurnych konfliktów o koszt miejsca parkingowego czy cenę taksówki. "Nienawidzę cię dlatego, że nie masz pieniędzy, a przez to jeszcze bardziej nienawidzę siebie samej" – krzyczy wówczas dziewczyna, a my wiemy, że z tego krzyku zbuduje sobie nowe życiowe priorytety. Nie mogło być zresztą inaczej – sparzona związkowo w domu, w pracy słucha wyłącznie o ideale miłości zamkniętej w tym samym powierzchownym kluczu: młodych atrakcyjnych kobietach (dla mężczyzn) lub wysokich bogatych mężczyznach (dla kobiet). Łącząc kolejne osoby w pary, Lucy zamienia się niemal w pracownicę działu HR; rekrutuje klientów, umawia ich na przypominające rozmowy o pracę randki, sprawdza, czy dwa podmioty będą w stanie zawiązać małżeńską spółkę, wreszcie – czy im się to opłaci. Powtarzając ten schemat, wiąże się z chorobliwie bogatym Harrym (Pedro Pascal), bo związek z właścicielem mieszkania za 12 milionów dolarów, nawet pozbawiony miłości, staje się dla niej korzystną inwestycją. Czy da się w ogóle nie myśleć o relacjach pragmatycznie, jeśli na Manhattanie wynajem kawalerki pochłania większość miesięcznej pensji? – pyta przewrotnie reżyserka, ten emocjonalny kryzys wpisując w brutalną rzeczywistość rozpędzonego amerykańskiego kapitalizmu. Rychłe znalezienie partnera to już nie cel sam w sobie, a droga do spełnienia indywidualnych ambicji; nawet nie tych o skokowym awansie, a mieszkaniu, samochodzie, względnym bezpieczeństwie czy okazjonalnym wyjściu do restauracji. W ich świetle Nowy Jork po raz kolejny staje się idealnym tłem do opowieści o współczesnych związkach, bo przez swoją charakterystykę potrafi naturalnie uwypuklić te uniwersalne dylematy. Dawne schronienie Allenowskich romantyków w obiektywie Song przeobraża się w jedną, niekończącą się Wall Street, na której wartość człowieka podlega realiom rynkowym, a więc da się ją wyliczyć w oparciu o zestaw obiektywnych danych. To jasne, że multimilioner Harry jest lepszą partią niż mieszkający ze współlokatorami niespełniony aktor John. Cud miłości polega jednak na tym, że "jasne" pozostaje to wyłącznie dla osób postronnych. Ostatecznie to właśnie w tym paradoksie kryje się nieoczywista głębia "Materialistów"; filmu który raz po raz dekonstruuje rom-komowe klisze z nadzieją na dotknięcie czegoś ważniejszego i prawdziwszego. W czujnym skupieniu na aktualnych przemianach dzisiejszych relacji, Song próbuje jednocześnie uchwycić miłość z jej przedwiecznej, metafizycznej strony, wymykającej się racjonalnej analizie. Zakochanie to w końcu poddanie się spontaniczności. Nie częścią, a podstawą jego piękna jest nieprzewidywalność i tajemnica; nieuchwytna międzyludzka energia, której nie da się wyjaśnić ani w pełni opisać słowami. Być może dlatego, żeby zrozumieć magię prawdziwych uczuć jednostek zagubionych na głośnych ulicach metropolii, Song musi zacząć swój film od spojrzenia w daleką przeszłość – gdzieś tam, gdzie pierwszy mężczyzna nałożył pierwszej kobiecie stokrotkę na palec.