28 LAT WCZEŚNIEJ. Czy film „28 dni później” wytrzymał próbę czasu?

Danny Boyle i Alex Garland ponownie połączyli reżysersko-scenariuszowe siły i już w drugiej połowie czerwca na ekranach kin można będzie obejrzeć kontynuację ich współpracy z 2002 roku, czyli film 28 lat później. Czy początek londyńskiej epidemii wirusa, czyli film 28 dni później wytrzymał próbę czasu? Jak wypadł w nim laureat Oscara z 2024 roku Cillian […]

Jun 17, 2025 - 08:40
 0
28 LAT WCZEŚNIEJ. Czy film „28 dni później” wytrzymał próbę czasu?

Danny Boyle i Alex Garland ponownie połączyli reżysersko-scenariuszowe siły i już w drugiej połowie czerwca na ekranach kin można będzie obejrzeć kontynuację ich współpracy z 2002 roku, czyli film 28 lat później. Czy początek londyńskiej epidemii wirusa, czyli film 28 dni później wytrzymał próbę czasu? Jak wypadł w nim laureat Oscara z 2024 roku Cillian Murphy?

Zawsze sięgając po filmy sprzed lat, podejmuje się ryzyko straty filmu, który – gdy byliśmy ubożsi o dziesiątki lub setki obejrzanych filmów i własne doświadczenia – wywarł na nas duże wrażenie. To wrażenie zawsze jednak może okazać się nie tyle oceną danego obrazu, ile nostalgiczną podróżą wstecz zgodnie z zasadą, że kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów. Coś, co 20 lat temu słusznie wywołało zachwyt, dzisiaj już, również słusznie, może powodować zgoła inny odbiór. Co sprawia, że film dobrze się starzeje i nawet gdy oglądamy go po latach, to angażuje nas historią, sympatyzujemy z bohaterami i już bardziej ogólnie, po prostu dobrze się go ogląda?

28 dni później

Reżyserując w 2002 roku 28 dni później, Danny Boyle miał już na koncie kilka filmów, w tym kultowy Trainspotting, z którym zresztą widać podobieństwa w stylu nagrywania i montażu w 28 dniach później. Użycie zwykłej kamery cyfrowej już wtedy było dość kontrowersyjne – w końcu w kinie pożądany jest wzrost jakości wizualnej obrazu, a nie jej spadek. Szybkie przejrzenie komentarzy w sieci pokazuje, że zabieg ten ma i miał zarówno zwolenników, jak i przeciwników, mnie proszę wpisać do tej pierwszej rubryczki. Obraz wygląda, jakby był z kamery przemysłowej, czyli plus do autentyczności, bo trochę to wygląda tak, jakbyśmy podglądali to, co dzieje się na ekranie, szczególnie w scenach w mieście czy w pomieszczeniach. Dzięki temu mamy też świetne, krótkie, pełne dynamiki ujęcia wtedy, kiedy akcja przyspiesza, ciasne kadry, szybkie zmiany. A skoro już jesteśmy przy zdjęciach, to wizualnie tam są naprawdę ciekawe kadry: wiadra na dachu, kontrastujące z otoczeniem broni i wojska pałac i balowe suknie czy wryta w pamięci przerażająca scena w kościele. Cały przedstawiony świat tutaj nawet nie jest krwisty czy pełen flaków, ale mroczny i gnijący w błocie.

Jim (Cillian Murphy, tak, ten Cillian Murphy), budzi się w szpitalu, w opuszczonym Londynie. Wędrując po mieście, spotyka Selenę (Naomie Harris) i Marka (Noah Huntley), by dowiedzieć się od nich, że kraj pogrążył się w chaosie epidemii wirusa i świat, w którym w śpiączkę zapadł, już nie istnieje. Oczywiście brzmi to, jak początek wielu filmów o zombie/katastrofach/epidemiach, sam Rick Grimes z The Walking Dead (osiem lat później, bo w 2010 roku) również na początku serialu zwiedza opustoszałą okolicę w szpitalnej sukience.

28 dni później

To, co sprawia, że ten film jest dość ożywczy, żeby nie nadużyć słowa niekonwencjonalny, to fakt, że wirus z 28 dni później postanowił spustoszyć Londyn i oszczędzić nam widoku tak przecież wielokrotnie już zmasakrowanych przez wszystkie możliwe katastrofy filmowe Stanów Zjednoczonych. Ta mniej oczywista niż zwykle lokacja wydarzeń jest na plus nie tylko wizualnie, ale pozwala opowiadającym historię wyprowadzić widza w pole i w odpowiednim momencie podważyć sens tego, co do tej pory obejrzał, a twórcom otworzyć furtkę do szerszych fabularnie rozwiązań.

Pierwsza część filmu jest trochę problematyczna ze względu na jej bohaterów. Otóż, jacy są, każdy widzi, a są dość powierzchowni, tak jak relacje między nimi i ich historie. Może w dwugodzinnym filmie nie wystarczyło po prostu czasu na nakreślenie ich w trochę mniej oczywisty sposób i pogłębienie ich rozwoju, a może 23 lata temu takie postaci wystarczały. Na plus jest przemieszanie gatunków, z horroru wchodzimy w kino drogi, by znowu znaleźć się w horrorze. Na szczęście nie ma zbyt wiele filozoficznego traktowania rzeczywistości (co zgubiło The Walking Dead), kilka poruszonych kwestii zupełnie wystarcza, by ścisnąć widzowi gardło: już nigdy nie obejrzysz filmu, który nie został już nakręcony.

Niewiele wiemy też o samych zakażonych, a właściwie o wirusie, którym się zarazili. Z pierwszej sceny wiemy, że opisano go jako wściekłość (rage) i faktycznie to nie są do końca takie zombie, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Te w 28 dni później, to zombie na speedzie: szybkie i krwawe. Niestety pojawiają się dość losowo, nie wiadomo do końca, czy przywołuje je hałas, zapach, światło, czy cokolwiek innego, bo pojawiają się najczęściej dokładnie wtedy, kiedy jest to wygodne dla scenariusza, plusem natomiast jest to, że najprawdopodobniej, jak wszystkich żywych istot, ima się ich czas.

28 dni później

W 2025 roku ten film zyskuje jeden ciekawy punkt widzenia: w końcu 5 lat temu świat dosłownie przetrwał pandemię wirusa. Oczywiście nie był on aż tak krwiożerczy, ale jednak fotografie opuszczonych miast wywoływały ciarki na plecach i były faktem. Widok Jima przechadzającego się opustoszałymi, ale jeszcze niezarośniętymi i zniszczonymi ulicami Londynu można było spokojnie odtworzyć w 2020 roku. Myślę, że dzięki tym doświadczeniom zupełnie inaczej odbiera się teraz padające w filmie zdanie nie ma żadnego wirusa!

28 dni później nie jest pozbawione elementów, które nie oparły się sprawdzianowi czasu. Widać, że w 2002 był już trend na silną i niezależną kobietę, ale nadal musiał uratować ją mężczyzna. Hanna (Megan Burns) odzywa się rzadko, ale jak już mówi, to wychodzi z niej taka dobroduszna, przemądrzała dziewczynka. Taksówka, którą nasi bohaterowie podróżują, jest odrobinę komiczna, a kropla krwi w oku, to również spełnienie scenariuszowego życzenia. Nie do pomyślenia w 2025 byłby akurat szeregowy Mailer (Marvin Campbell) przykuty łańcuchem do ściany, a za wybuch epidemii prawdopodobnie odpowiedzialni byliby politycy. Ostatecznie jestem pod wrażeniem, że po 23 latach ten film nadal się broni – może o to chodzi w każdym uniwersum postapokaliptycznym, to taka żartobliwa metafora życia: wchodzenie do supermarketów i wychodzenie, z czym się chce, bez płacenia oraz próba dotarcia do celu, który nie istnieje. W 2002 roku zabijanie zakażonych w rytm genialnie dobranej i zaskakującej muzyki Johna Murphy’ego było totalnie cool, a w 2025 jest totalnie slay. I bardzo prawdopodobne, że 28 dni później to jedyny postapokaliptyczny świat, w którym ćpają valium.

28 dni później

Nie mam innej odpowiedzi na zadane na początku pytanie niż ta banalna: filmy starzeją się dobrze ze względu na uniwersalizm opowiadanej przez nie historii. W końcu katastrofy/zombie/kosmici są jedynie tłem dla człowieka postawionego w ekstremalnej sytuacji i o tym te filmy, do których chcemy wracać, tak naprawdę są. I tutaj wchodzi (momentami cały nago) Cillian Murphy i jego postać Jima, który w kluczowych momentach pokazuje to, co teraz w 2025 już wiemy – że Cillian jest niesamowicie utalentowanym aktorem. W Jimie, trochę niemrawym kurierze rowerowym, budzą się instynkty bardzo ludzkie, żeby nie powiedzieć mordercze. Dynamiki akcji ratunkowej w pałacu nie powstydziłby się, już wspomniany, Rick Grimes czy sam Joel Miller z The Last of Us. Podczas wszystkich wydarzeń w bazie wojskowej nie sposób nie pomyśleć o jeszcze innej filmowej postaci – o Jessem Plemonsie w różowych okularach i mundurze wojskowym z Civil War, filmu scenarzysty 28 dni później Alexa Garlanda z 2024 roku. Wtedy też całość słów wypowiedzianych do Jima przez jednego z wojskowych bohaterów: nie ma żadnego wirusa. Widzę tylko ludzi zabijających innych ludzi dobija widza z pogłębioną mocą, szczególnie w 2025 roku.