Lekka zadyszka czyli o „Mission: Impossible – The Final Reckoning”
Tom Cruise nie umie korzystać z pociągów, samolotów, awionetek, helikopterów i chyba nie wie…

Tom Cruise nie umie korzystać z pociągów, samolotów, awionetek, helikopterów i chyba nie wie czym jest winda. Umie za to biegać. Jest też niezły w nurkowaniu. Poza tym ratuje świat. To znaczy nie Tom Cruise, ale Ethan Hunt. Ale czy ktokolwiek jeszcze się łudzi, że to agent tajnej organizacji ratuje świat? Wszak wszyscy wiemy, że od trzydziestu lat robi to nikt inny jak pozbawiony lęku wysokości, przestrzeni i śmierci hollywoodzki aktor. Pytanie, ile jeszcze tego ratowania świata zostało i czy jest coś do uratowania poza aktorską próżnością.
„Mission: Impossible – The Final Reckoning” ma w tytule słowo finał, więc można by się było spodziewać, że czeka nas tu jakieś zakończenie. Po tym jak w poprzednim sezonie ustaliliśmy, że największym wrogiem naszego bohatera jest niepowstrzymana sztuczna inteligencja, pojawia się problem, jak walczyć z wrogiem, którego nie da się złapać. Hunt oczywiście doskonale wie, że aby pokonać coś z czym zwyciężyć się nie da należy zachować się w zgodzie z dawno ustalonymi zasadami. Zebrać wierną drużynę współpracowników, zaryzykować własnym życiem, złapać jakiś środek transportu i skorzystać z niego niekoniecznie w zgodzie z zasadami bezpieczeństwa. Na sam koniec zaś cieszyć się z niemożliwej misji, która okazała się skomplikowana, ale niekoniecznie niemożliwa.
Konstrukcja filmu sugeruje, że będzie to nie tylko historia o walce z nowym przeciwnikiem, ale też podsumowanie wszystkich lat działalności naszego dzielnego agenta. Sam pomysł wydał mi się całkiem ciekawy, zestawić Hunta z ludźmi, których życie zmienił niekoniecznie zdając sobie z tego sprawę. Co więcej poddać pod wątpliwość, czy w swoich kolejnych misjach ratowania świata, przypadkiem nie doprowadził do ciągu zdarzeń, które może autentycznie sprawić, że ludzkość zniknie z powierzchni ziemi. To bardzo kusząca perspektywa – podważyć działanie bohatera, być może pokazać nieco ich jałowość, albo sprawić, że zadamy sobie pytanie, czy ratując życie tych, których kochał nie poświęcał życia ludzi, którzy byli dla niego mniej ważni. Podważyć szlachetność bohatera tak nieskalanego jak Ethan Hunt – to naprawdę ciekawe wyzwanie i całkiem satysfakcjonujący pomysł na koniec serii. Problem w tym, że twórcy dość szybko prowadzą nas do jedynej słusznej konkluzji, że w sumie taki cudowny agent nic złego nie mógł zrobić, a konsekwencje jego działań mogły być lepsze niż się komukolwiek wydawało. Muszę przyznać, że poczułam pewien zawód, bo po co podejmować temat moralnych konsekwencji działań takiego bohatera, kiedy ma się tylko nawiną odpowiedź, że w sumie wyszło na lepiej.
Kiedy odłożymy na bok te rozliczeniowe motywy, pozostaje nam film bardzo podobny do tych, które oglądaliśmy przez ostatnie dziesięć lat, czyli od czasu, kiedy za reżyserię serii wziął się Christopher McQuarrie. Mamy więc obowiązkowe opóźnione rozpoczęcie filmu, trochę emocjonalnych scen przypominających nam jak dobrym człowiekiem jest Ethan Hunt, a potem długa sekwencja niemożliwego zadania (w tym przypadku jest to wyciągnięcie czegoś z łodzi podwodnej) i ostatnia, nieco przeciągnięta sekwencja akcji prowadząca nas do koniecznego finału. Mamy trochę elementów thrillera politycznego – bo oczywiście nasz bohater jest na gorącej linii z prezydentką Stanów Zjednoczonych (czy tylko ja odnoszę wrażenie, że nowym schematem w filmach jest wizja, że jeśli kobieta będzie prezydentką Stanów to koniec świata będzie na progu). Jednak najważniejsze jest by sprowadzić całą akcje do tego, że ktoś musi gdzieś włożyć pendrie. A w tle strasznie bombami atomowymi co pokazuje, że lęki które poszły spać w latach osiemdziesiątych znów są żywe i mają się dobrze. Inna sprawa w świecie Ethana Hunta można odnieść wrażenie, że bombę atomową ma dosłownie każdy i rozrzuca je po świecie bez większych problemów.
W całym tym zamieszaniu można jednak dostrzec pewne problemy scenariuszowe. W pewnym momencie, mamy niezwykle długą sekwencję, która ma nam zademonstrować, że Tom Cruise umie biegać po skrzydłach małych samolotów, w trakcie lotu. Jest to z punktu widzenia sztuki kaskaderskiej sekwencja jak najbardziej imponująca. Problem w tym, że scenariuszowo nie ma ona sensu. Nie chcę za wiele zdradzać, ale nie sposób dostrzec w całej tej sekwencji logiki. Zastanawiam się czy w cały tym kombinowaniu twórcom nie umknęło, że jednak samo bieganie po skrzydłach i kokpicie samolotu to za mało by cała scena nabrała sensu. Inna sprawa, że niesamowicie mnie bawi, że przedmiot, który w tym filmie jest najważniejszy i budzi jednocześnie zainteresowanie i grozę nazywa się „Podkowa”. Wszyscy w tym filmie wypowiadają słowo „Podkowa” z takim szacunkiem jakby wszyscy byli nastoletnimi koniarami.
Nie da się też ukryć, że film ma poważny problem z postaciami drugoplanowymi. Ethana Hunta przez ostatnie lata otaczała cała grupa bohaterów, którzy dorastali razem z nim. Ale tu pod sam koniec nie mają za bardzo co robić. A nawet jeśli są potrzebni – jak Benji (grany przez Simona Pegga) to właściwie nie mają żadnej drogi do pokonania, żadnego wątku, który byłby czymś większym niż tylko wypowiedzeniem jakiejś formułki w odpowiednim momencie. Postaci drugoplanowe są więc niezwykle płaskie, brakuje tu scen, które pokazałyby, że one także mają jakąś drogę do przebycia, że w tym świecie ciągłego zagrożenia liczy się ktoś więcej niż heroizm Ethana. I nie chodzi nawet o jakieś niesamowicie rozbudowane wątki, ale kiedy przypominam sobie scenę z „Rogue Nation”, w której Benji krzyczy na Ethana, że jest jego przyjacielem i musi dla niego kłamać to żal mi tego jak bardzo porzucono to budowania relacji pomiędzy bohaterami.
Tak jak cały świat w serii „Mission Impossible” kręci się wokół Ethana Hunta tak cała seria filmowa kręci się wokół Toma Cruise. I powiem wam, że moim zdaniem już trochę czas na emeryturę. Jasne Cruise nadal potrafi biegać szybciej niż wszyscy i nadal popisuje się niesamowitymi możliwościami kaskaderskimi, ale niekoniecznie jest już wiarygodny jako ten jedyny człowiek, który może uratować świat. Pomijam już, że jego bohater staje się niemal świętym zbawcą świata, ale też po prostu widać już, że Cruise jest panem po sześćdziesiątce. Co gorsza mam wrażenie, że te długie włosy i skórzana kurtka mają to ukryć, co jeszcze bardziej uwypuklają. Do tego fakt, iż zakochują się w nim niemal wszystkie bohaterki młodsze od niego o dwie dekady staje się coraz mniej wiarygodne.
„Mission: Impossible – The Final Reckoning” nie jest filmem bardzo złym i nawet miejscami całkiem miłym do oglądania, ale mam wrażenie, że zupełnie nie działa jako finał serii. Nie mówię, że spodziewałam się takiego zakończenia jak w przypadku ostatniej bondowskiej serii z Craigiem – zdawałam sobie sprawę, że to nie jest taka narracja. Ale spodziewałam się czegoś bardziej stanowczego, być może z głębszą refleksją nad tym ciągłym ratowaniem świata. Tymczasem puenta jest tak banalna i niestety tak otwarta, że poczułam się zawiedziona. Być może nie powinnam się spodziewać, że Tom Cruise kiedykolwiek pokaże się w tej serii inaczej niż od swojej najlepszej strony. A szkoda, bo mam poczucie, że ta ostatnia seria filmów była ciekawa i miała sporo dobrych scen. Teraz zaś się boję, że dostanę kolejną część. A mam wrażenie, że czas by Ethan Hunt przestał biegać. Bo chyba już słychać ten świszczący oddech zmęczonego biegacza.