Marzenie ściętej głowy / The Mastermind

Kelly Reichardt przyzwyczaiła już swoją widownię, że jeśli sięga po kino gatunkowe, to jest to próba z natury antygatunkowa – jakby specjalnie oddająca ducha kina niskobudżetowego. Stojąc na straży filmowego niezalu, być może jako jedna z niewielu w amerykańskim kinie jest w stanie wyciągnąć esencję ludzkich relacji chociażby z westernu o dojeniu krowy ("Pierwsza krowa"). Z prostoty uczyniła swój

May 25, 2025 - 01:05
 0
Marzenie ściętej głowy / The Mastermind
Kelly Reichardt przyzwyczaiła już swoją widownię, że jeśli sięga po kino gatunkowe, to jest to próba z natury antygatunkowa – jakby specjalnie oddająca ducha kina niskobudżetowego. Stojąc na straży filmowego niezalu, być może jako jedna z niewielu w amerykańskim kinie jest w stanie wyciągnąć esencję ludzkich relacji chociażby z westernu o dojeniu krowy ("Pierwsza krowa"). Z prostoty uczyniła swój charakterystyczny styl, wyrafinowany i autorski – stojący w kontrze do naszych przyzwyczajeń. Podobnie rzecz ma się z jej wieńczącym canneński konkurs "The Mastermind": osadzonym w latach 70. heist-movie o mężczyźnie, który ubzdurał sobie skok na obrazy w lokalnym muzeum. W roli głównej wyrastający na gwiazdę młodego pokolenia Josh O’Connor, który wciela się w Jamesa – faceta po trzydziestce, mieszkającego w Massachusetts z żoną (Alana Haim) i dwójką nieco krnąbrnych synów, ale bez pracy i prospektów na wyraźną poprawę. Poznajemy ich na wystawie twórczości Arthura Dove’a – amerykańskiego abstrakcjonisty, którego malarski dorobek stanie się obietnicą na poprawę życiowego czyśćca, w jakim znajduje się James. Z pomocą kilku znajomych tworzy mający wykraść malunki zespół rodem z "Fargo". Wiemy jednak, że to nie będzie udany skok – szansa na powodzenie bliska jest zeru. Wszystko dlatego, że James, zwany też JB, to denialista, który szczerze wierzy, że tuż za rogiem czeka na niego magiczna odmiana losu, gdyby tylko to, gdyby tylko tamto… Trzyma się tej wiary najsilniej jak się da, a wszystko kosztem innych. Krytykuje tych, którzy odnieśli sukces, a na prowokacje wymagającego ojca reaguje raczej defensywą i ironiczną pozą. Jest uosobieniem rozczarowań – kruchutkim facetem, któremu trudno nawet kibicować. W życiu pozostaje mu tylko wypatrywać nieznanego – stale zastyga w nieobecnym spojrzeniu, czekając na zmianę. Stąd też jako figura ojcowska wypada raczej blado; jako partner – podobnie, bo stać go tylko na kilka zapewnień nie znajdujących pokrycia w czynach. To kolejny podobny bohater w filmografii Reichardt – pogrążona w neurotyzmie własnych doświadczeń postać, która tym razem wpada w spiralę fatalnych w skutkach działań. James jest wyjęty rodem z coenowskiej "poetyki potknięć" – to protagonista uwikłany w zbrodnie, które wydarzają się pomiędzy myciem zębów, odebraniem dzieci ze szkoły a wstawieniem prania. Daleko mu do tytułowego masterminda – w swoim wyparciu zapewne głęboko wierzy także w to, że nic nie jest w stanie mu zagrozić. Dlatego, gdy policja trafi na jego trop, będzie musiał błąkać się z dala od domu, pozostanie bez jasnego planu w oczekiwaniu na… no właśnie – na co konkretnie? To wtedy historia zaczyna oddychać swoim własnym rytmem – jakby Reichardt celowo wymazywała wydarzenia z początku filmu. Los jej bohatera zaczyna rozpuszczać się w otaczającej go, nowej rzeczywistości. Wykluczony z życia, które dobrze zna, błąkający się poza prawem James zaczyna dryfować w realiach lat 70., stojąc coraz bliżej tego, co drga w sumieniu społeczeństwa, a coraz dalej swojego żałosnego występku. Przypomina w tym bohaterów "Sundown" Michela Franco oraz "Zawodu: Reporter" Michelangelo Antonioniego – jakby wypisał się z początkowo zaplanowanej dla niego historii i odkrył przypadkiem sposobność na nowe życie. Reichardt ma wyjątkowy dryg do bezwysiłkowego inscenizowania sekwencji, które na papierze pozbawione są dramaturgii czy narracyjnej esencji – jakby prowadziła swoją historię bez wyraźnego kierunku, wprawiając w ruch sceny dla samego dziania się. Rezygnuje z sensacyjności, stopniowo wygaszając w montażu historię – o gatunkowości jej "The Mastermind" przypomina głównie freejazzowa ścieżka dźwiękowa, podbudowująca w dźwięku napięcie, którego raczej nie znajdziemy w obrazie. Największą stawką w filmie nie jest ani skok na kasę, ani potencjalne konflikty; to stojąca na szali moralność bohatera, który wypisał się z dotychczasowych ról, jakie musi spełniać w codziennej batalii. Podczas oglądania jego zmagań z samym sobą prędzej czy później przychodzi poczucie, że James to typ skrzywdzonego przez życie oportunisty, który zapewne pójdzie tam, gdzie powieje mu wiatr. Reichardt wymyśliła sobie bohatera, któremu trudno współczuć, ale jest on ciekawym odbiciem rzeczywistości lat 70., a może nawet i współczesności. W pewnym momencie stanie się częścią pacyfistycznego pochodu – pośród protestujących przeciw amerykańskiej wojnie w Wietnamie – ale to nie tak, że się nagle określił i znalazł życiową ideologię. Łatwo wyczuć, do jakiej frakcji przynależałby obecnie James – którego afiliacje są raczej śliskie i mało namacalne, w jakimś stopniu także apolityczne. Silna retoryka charyzmatycznych polityków pewnie wzbudziłaby w nim rezonans, ale tu chodzi bardziej o kryzys sprawczości – brak umiejętności wzięcia życia we własne stery, o ciągłe szukanie dziury w całym, nie w sobie, a na zewnątrz. W jakimś stopniu Reichardt opowiada również o polaryzacji społeczeństwa i idącej za nią przemocy. Subtelniej niż Ari Aster w pokazywanym również w Cannes "Eddington" zerka w podbrzusze wizji rzeczywistości, amerykańskiego "tu i teraz". Nietrudno o zrównanie narracji "The Mastermind" do tego, co obecnie piszczy w amerykańskiej trawie. Bo chociaż odbywa się to subtelnie, zazębiające się ze współczesnością wątki opowiadają nam historię niezagospodarowanej męskości: kruchych mężczyzn targanych własnym ego. To film, który powinien być puszczany w szkołach, im szybciej tym lepiej, a najlepiej z komentarzem autorki, której obserwacje są okazem wnikliwości, jakiej pozazdrościć mógłby niejeden zajadły krytyk współczesności. Powinniśmy kiedyś dożyć chwili, w której Kelly Reichardt wystąpi w debacie prezydenckiej i opowie nam nieco o świecie – z gracją, wyrafinowaniem, ale i bez spiny, jaka zwykle obecna jest w takich sytuacjach.