Better Call Harry / Strefa gangsterĂłw

W czasach, kiedy to antyherosi stali się dla nas półbogami, twórcy pokroju Guya Ritchiego widzą w tym interes. Nic dziwnego, że reżyser kultowego "Przekrętu" po raz kolejny postanowił maczać swoje palce w gangsterskim sosie, nawet jeśli "Strefa gangsterów" na pierwszy rzut oka przypomina niedawnych "Dżentelmenów". Swoją drogą miał to być prequel "Raya Donovana", ale wyszło inaczej – choćby humor

Jun 23, 2025 - 22:35
 0
Better Call Harry / Strefa gangsterĂłw
W czasach, kiedy to antyherosi stali się dla nas półbogami, twórcy pokroju Guya Ritchiego widzą w tym interes. Nic dziwnego, że reżyser kultowego "Przekrętu" po raz kolejny postanowił maczać swoje palce w gangsterskim sosie, nawet jeśli "Strefa gangsterów" na pierwszy rzut oka przypomina niedawnych "Dżentelmenów". Swoją drogą miał to być prequel "Raya Donovana", ale wyszło inaczej – choćby humor okazuje się tutaj szczątkowy. Ritchie i ekipa postanowili zamienić go na uczucie niepokoju, co odcinek pozostawiając widzów w zawieszeniu i oczekiwaniu na najgorsze.  Na czele Harriganów, jednego z najpotężniejszych rodów kryminalnych (o irlandzkich korzeniach) w Londynie, stoją Conrad i Maeve (Pierce Brosnan oraz Helen Mirren). Brudne gierki Irlandczyków śledzimy z perspektywy ich "fixera", czyli fachury od zadań specjalnych. To Harry Da Souza (Tom Hardy), lojalny niczym pies Pawłowa najemnik, będący na każde zawołanie przełożonych. Better Call Harry: jeden telefon i sprawa załatwiona – nasz specjalista ma wszystko pod kontrolą. To zresztą nic nowego. Od tego jest. (Dlaczego Harry pracuje dla Conrada od tylu lat? Bo przewiduje i stara się być kilka kroków do przodu. A do tego zawsze bierze na coś poprawkę; na każdą myśl, której niby jest pewien. "God have mercy on the man/Who doubts what he’s sure of", śpiewał niegdyś Springsteen. Coś w tym jest.) Powinność u Harriganów daje Harry'emu nieograniczone możliwości finansowe. Tyle że ta robota nie podoba się jego żonie, Jan (Joanne Froggatt), która zaczyna widzieć, jak jego działania wpływają na ich związek. Ojcem Harry zresztą też nie jest najlepszym. "Praktycznie nigdy nie ma cię w domu", wypomni mu jego córka Gina (Teddie Allen). Wszyscy wiemy, że ma rację – nawet sam Harry zdaje sobie z tego sprawę.   Z dnia na dzień Hardy'owski twardziel zatraca się w swoich zobowiązaniach, ale nie ma wyjścia – taka natura tej pracy. Stan rzeczy zmienia się, kiedy wnuk Harriganów, buńczuczny Eddie (Anson Boon), nieźle narozrabia, rozjuszając przy tym Richiego Stevensona (Geoff Bell), głowę zwaśnionego rodu. Od tego momentu nic nie będzie już takie samo, a dawne animozje w klanie Harriganów zaczną wychodzić na jaw. Trudno stwierdzić, czy rodzina leśnych dziadków, mentalnie jeszcze w gangsterskim okrucieństwie z poprzedniego stulecia, przetrwa nadchodzący kryzys. Czy Harry zdoła posprzątać bałagan po przyszłym następcy Conrada?  (A może współczesny Londyn okaże się dla niego o jeden most za daleko?) "Strefa gangsterów" na każdym kroku nie zapomina, że mamy do czynienia z Harriganami, czyli patologiczną odnogą społeczeństwa, nawet jeśli dla wielu postaci twórcy starają się odnaleźć choć odrobinę empatii (i zarazem sympatii). To nie tak, że na ekranie nagle pojawiają się archetypy rodem z "Pulp Fiction" i kina Scorsesego, przez co głębia odejdzie na bok, bo pierwsze skrzypce odgrywać będą estetyka i mięsiste one-linery. Nic bardziej mylnego – jednym z filarów serialu jest jego nacisk na realizm.   (Mimo to zwróćcie uwagę na soczystość co niektórych linijek – echo kultowego "Now go home and get your fucking shinebox!" z "Chłopców z ferajny" wisi gdzieś w powietrzu.) O dziwo twórcom udało się niemożliwe – stworzyli kompleksowe i pogłębione psychologicznie kino gangsterskie, które na dobrą sprawę opowiada o tym samym, co zwykle. Czyli o konflikcie skłóconych familii, cierpliwie czekających na eskalację konfliktu. Wystarczy drobne potknięcie, aby jedni przejęli kontrolę nad drugimi. Widzieliśmy to wcześniej, ale co z tego, skoro nowy tytuł ze stajni Guya Ritchiego na każdym kroku przypomina, że to właśnie dla rzeczy tego kalibru powstała telewizja.  Tym sposobem otrzymaliśmy serial o straumatyzowanych przemocowcach, którzy spryt i inteligencję nadrabiają pierwotnymi instynktami. Rodzinne scysje zaskakują swoją nieobliczalnością. Z odcinka na odcinek twórcy – najczęściej w dialogu, czasem rzuconym mimochodem w formie żartu – zdradzają nam coraz więcej o naszej szalonej rodzince. Dowiadujemy się, że u Harriganów trauma rymuje się z kompleksami, prześladowanie słabszych – z poczuciem pożądanej wolności, kompleks Elektry – z szukaniem schronienia, a niewierność – ze wspomnieniem miłości bezgranicznej. Zamiast papierowych "gadających głów" otrzymaliśmy kreacje niczym z najlepszej literatury hardboiled. Tak jakby nagle Richard Osman przestał pisać o emerytach i przerzucił się na podrzucanie pomysłów dla Guya Ritchiego, zachowując jednak swój sznyt do tworzenia kolorowych bohaterów. Dlatego oddajmy cześć scenarzystom – autorami tej historii są Ronan Bennett i Jez Butterworth, tuzy ze świata scenariopisarstwa. Dzięki tej dwójce znajdziemy tu postacie, których od początku nie potrafimy znieść; ale po czasie przynajmniej rozumiemy, skąd w nich tyle negatywnej energii, złości i próby wiecznej ucieczki od otaczającej rzeczywistości. Lub wręcz przeciwnie. U niektórych buta i chamstwo – skrywane pod dżentelmeńskim garniturem i manierą – zaczną wystawać niczym słoma z butów (patrz: Pierce Brosnan jako totalny degenerat na czele "ułożonej" rodziny). A to wszystko w sytuacjach stresogennych, w których planowanie schodzi na drugi plan, a pozostają sprawdzone schematy. Jeden z nich zaczyna się na "m", a kończy na "-ordowanie".  Pod koniec pierwszego sezonu (produkcja zapewne zostanie przedłużona) w głowie grają nam tytułowe słowa z piosenki zespołu Tame Impala. Bo faktycznie czasami "The Less I Know the Better". Kiedy dochodzi do roszad w rodzinnej hierarchii, zarówno z młodych (jak i starszych) wychodzą najgorsze cechy charakterów. I głęboko skrywane tajemnice – a te to totalna jazda bez trzymanki. No tak: są tacy, jakimi ich stworzono. Lepiej nie znać szczegółów. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Wychodzi na to, że po około dziesięciu godzinach współczujemy wszystkim Harriganom – a najbardziej tym, którzy "wbrew" własnej woli stali się częścią tego obłudnego ekosystemu z Londynu. W Harrym pojawia się zwątpienie, synowa Conrada nie wytrzymuje presji, a jego nieślubna córka – choć ukochana – traktowana jest przez Maeve niczym średniowieczny bękart. Ale dlaczego tak łatwo nam się przywiązać do Conrada Harrigana i reszty jego pionków, które tak pilnie układa na swojej podstarzałej szachownicy? Serial Ritchiego najczęściej triumfuje nie wtedy, kiedy stawia na brutalne sekwencje i bezwarunkowe sięganie po spust, ale właśnie przy konwersacjach – szczególnie tych damsko-męskich. Nawet jeśli rodzinny interes należy głównie do niepotrafiących kontrolować swoich emocji facetów, to właśnie partnerki potrafią ich krótko trzymać i to one wykładają wszelkie karty na stół (taka Maeve to naprawdę zręczna manipulatorka). Natomiast najbliżej nam do perspektywy wspomnianej Jan, trzymającej się z dala od Harriganów, ale wciąż będącej ofiarą ich wpływów. To ona widzi, że z jego męża zrobili potwora – niby wciąż go kocha, ale czuje, że musi uciec z tej toksyny i uratować córkę, zanim i dla niej będzie za późno. Niemniej mężowie i żony rozmawiają ze sobą niczym normalni ludzie, a nie klasyczne "Hollywoodzkie pary" – to być może największe zaskoczenie w całej "Strefie gangsterów". Doprawdy większość scen dialogowych ma w sobie więcej mocy niż wystrzał z brytyjskiej giwery. To wtedy zostajemy bombardowani mieszanką dawki suspensu i dopaminy. I chwilami nie wyrabiamy – te przeżycia są bardziej intensywne niż rodzinne kłótnie w czasie kryzysu w 2008 roku. Bowiem wiemy, że w każdej chwili tron Harriganów możemy zastać we krwi, a naszą ulubioną postać (jeśli tak możemy ją nazwać?) znaleźć gdzieś na dnie Tamizy.      Oglądanie "Strefy gangsterów" ma w sobie coś perwersyjnego – liczymy, że Harriganowie przetrwają ten londyński pożar, choć przecież powinniśmy chcieć powsadzać ich wszystkich za kratki. Czy to oznacza, że miejscami nie odbiegamy od ich zwierzęcych popędów do władzy i stawiania na szali życia drugiego człowieka? Raczej nie – Ritchie po prostu pozwala nam zanurzyć się w świecie, który w rzeczywistości nigdy nie będzie nam bliski. Gramy na jego zasadach – jesteśmy z Harriganami, czy tego chcemy, czy nie. Wszakże nie da się inaczej: to serial, który nie puszcza aż do przewrotnego finału. Dopiero wraz z napisami końcowymi poczujemy ulgę – do czasu, aż komórka Harry'ego zadzwoni ponownie.  (W oddali słychać hardy głos faceta, który odbiera telefon. "I’m on my way, Conrad", mówi Harry. I wsiada do samochodu.)