Iron Maiden / Ironheart

Trudno orzec, czy gdzieś tam Martin Scorsese śmieje się do rozpuku, patrząc na wyniki finansowe ostatniego blockbustera Marvela, który, mimo niezłych ocen i ciepłego przyjęcia, skończył z pustym portfelem. Faktem jest jednak taki, że źle się dzieje w państwie duńskim. Długo i omawiany serial był tego niejakim symptomem, bo przecież "Ironheart" przeleżało parę lat na magazynowym regale, jakby

Jun 26, 2025 - 03:05
 0
Iron Maiden / Ironheart
Trudno orzec, czy gdzieś tam Martin Scorsese śmieje się do rozpuku, patrząc na wyniki finansowe ostatniego blockbustera Marvela, który, mimo niezłych ocen i ciepłego przyjęcia, skończył z pustym portfelem. Faktem jest jednak taki, że źle się dzieje w państwie duńskim. Długo i omawiany serial był tego niejakim symptomem, bo przecież "Ironheart" przeleżało parę lat na magazynowym regale, jakby studio nie miało pojęcia, co z tym fantem zrobić. W tym czasie znacznie zmienił się filmowy krajobraz, co wymusiło na Kevinie Feigem podjęcie szeregu niezbędnych decyzji strategicznych, które niejako spisały przygody Riri Williams na straty. Mamy bowiem do czynienia z produktem powstałym jeszcze zgodnie ze starymi wytycznymi, gorącym kartoflem, dziełem niechcianym, jako że wytwórnia zamierza aktualnie całkowicie zmienić podejście do serialowego segmentu swojej działalności, znacznie ją ukracając. Za domysłem tym przemawia także niecodzienny plan emisji na platformie Disney+: po trzy odcinki w tygodniowym odstępie. Pokazać, zapomnieć. Oczywiście moje czarnowidztwo nie musi się przełożyć na niskie wyniki oglądalności, choć telewizyjne produkcje Marvela słabują na tym polu od dawna. I raczej "Ironheart" kijem rzeki nie zawróci, zwłaszcza po niechętnym przyjęciu już na etapie promocji. Zapewne niewiele się zmieni na przestrzeni tygodnia i po emisji finałowego odcinka, bo, ponownie, mamy do czynienia z serialem przeciętnym, który służy jako zachowawcza zapchajdziura nieprzynosząca ani żadnej rewelacji, ani żadnej rewolucji, mająca zakończyć męczącą Fazę Piątą. Robi to co prawda nader ciekawie, bo kiedy nareszcie okazuje się, kto i dlaczego knuje za plecami Riri, czego chce i co może zrobić, serial człowieka zasysa. Szkoda, że dzieje się to na pół godziny przed napisami końcowymi, gdy nie ma już szans na rozwinięcie podjętego wątku. Jak nic zostanie on jakoś przemycony na duży ekran, a Sacha Baron Cohen jeszcze powróci – oby, bo to dobry strzał obsadowy. Tyle że nawet niezły finał nie wynagradza kilku wcześniejszych, przegadanych godzin z okazjonalnymi przebłyskami pomysłowości. To jazda może i szybka, ale za to bezpieczna. Dramatyczny punkt wyjścia jest następujący. Riri Williams zostaje wydalona z uczelni, w wyniku czego traci stypendia i jakiekolwiek pieniądze potrzebne jej na dalsze badania. Zmuszona jest do wyjazdu do rodzinnego Chicago. Pozostawiona bez wyjścia, kuma się z miejscowymi bandziorami, którzy mają pewne sprawdzone pomysły na szybki zarobek. Gangiem trzęsie niejaki Hood, którego ksywka pochodzi od noszonej przezeń magicznej peleryny, a którym kieruje jeszcze inny cel poza finansowym. Tak jak Riri, i on chce pokazać światu, że outsidera się nie ignoruje, że outsider potrafi głośno krzyknąć i tupnąć, że outsider bezsilność przekuć może na potęgę, ale jego złość to, jak się zwykle okazuje, zdradziecki impuls. Stąd ich drogi muszą się rozjechać. Tematycznym motywem tego nieuniknionego konfliktu jest starcie nauki i magii, choć to rzecz raczej deklaratywna i opiera się wyłącznie na paru wizualnych trikach i słownych przekomarzankach. Akcji jest tu niewiele, przynajmniej tej superbohaterskiej, bo i rzadko zdarza się Riri założyć pancerz. Zwykle dziewczyna polega na sprycie oraz twardych pięściach. Ale siła i słabość "Ironheart" polega na tym, że Riri nie ma serca z żelaza. Bycie naukowym geniuszem nie odziera z emocji. Serial opiera się przede wszystkim na dialogach, na relacjach niedoszłej i przyszłej bohaterki z nowo poznanymi kumplami, których życiorysy są znacznie bardziej skomplikowane niż zwykłych drani. Oraz na jej związku ze zmarłą Natalie, przyjaciółką niejako ożywioną dzięki sztucznej inteligencji – Natalie jest hologramem, który pełni funkcję głosu rozsądku i sumienia Riri. Niestety, brak scenariuszowego wyczucia oraz odpowiedniej selekcji materiału sprawia, że te lepsze momenty giną w czczej gadaninie. Serial bywa zabawny, ale nigdy nie jest interesujący; bywa życiowy, ale nigdy nie jest faktycznie prawdziwy. Rozwadnianie potencjalnie niezłego obyczaju jest zmorą całego superbohaterskiego gatunku ogółem, a tutaj bywa to szczególnie bolesne, bo nie mamy emocjonalnego punktu zaczepienia. Dominique Thorne jest tak samo dobra jak w sequelu "Czarnej Pantery", gdzie zaliczyła swój debiut w MCU, Alden Ehrenreich wybornie bawi się rolą, a Baron Cohen ma zadatki na świetnego złoczyńcę, ale żadne z nich nie rozwija tu skrzydeł. Symptomatyczne jest dla "Ironheart" to, że sama Riri ma więcej gładkich startów niż udanych lądowań. Pewnie nie będzie jej już dane wzbić się wyżej. Obym się mylił.