Zbaw się ojcze czyli o „Fenickim układzie”

Na moim regale stoi książka zawierająca obrazy inspirowane filmami Wesa Andresona. Jej tytuł to…

Jun 25, 2025 - 08:35
 0
Zbaw się ojcze czyli o „Fenickim układzie”

Na moim regale stoi książka zawierająca obrazy inspirowane filmami Wesa Andresona. Jej tytuł to „Bad Dads”. Oglądając „Fenicki Układ” nie mogłam przestać myśleć o tym, że Anderson znów wraca do swojego ulubionego tematu – trudnego ojcostwa. O ile jednak w „Genialnym Klanie” pytał głównie o to czy rodzina jest w stanie nawet najgorszemu ojcu wybaczyć, to w swoim najnowszym filmie pytanie jest szersze. Bo nie chodzi tu jedynie o przebaczenie ze strony bliskich, ale też o pytanie czy człowiek może się zmienić na tyle by dostąpić zbawienia.

 

Pytanie o tyle zasadne, że nasz główny bohater Anatole „Zsa-Zsa” Korda co chwilę ociera się o śmierć. W jednej z pierwszych scen filmu cudem udaje mu się wyjść cało z katastrofy samolotu. Rzecz, która przydarza mu się nie po raz pierwszy. Nie jest bowiem tajemnicą, że Korda zajmuje szemranymi interesami na całym świecie. W tym tytułowym fenickim układem, który jest skomplikowanym pomysłem biznesowym wymagającym wielu zaangażowanych inwestorów. Kiedy nagle finansowanie się rozpada Korda rusza na dość beznadziejną wyprawę po świecie by przekonać swoich wspólników, że powinni zwiększyć swoje inwestycje. Jednak sam biznes jest w tym momencie mniej ważny. Kluczowe jest by Korda swoją podróż przeżył oraz, co jest nie mniej ważne, by jego córka Liesl zdecydowała się zaangażować w jego działalność. Lisel ma zaś inny pomysł, nie chce mieć za dużo wspólnego z ojcem stąd jest w zakonnym nowicjacie. Tej dwójce towarzyszy też Bjørn Lund, nauczyciel i entomolog, który pełnie chwilowo rolę sekretarza Kordy.

 

 

Sama fabuła filmu jest dość absurdalna i często pretekstowa. Podróż bohaterów po świecie daje Andersonowi szanse pobawić się estetyką, bo może ich zabrać i do klubu, w którym czujemy się dokładnie jak w Casablance, i pozwala nam poznać uprzejmego fenickiego księcia i ostatecznie pokazać czy cały ten bliskowschodni plan się powiedzieć. Wszystko w estetyce przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w miejscu poza czasem, gdzie wszystko się idealnie ze sobą komponuje. Warto jednak zaznaczyć, że w tym filmie Anderson nieco powściągnął swoją estetyczną słabość do symetrii, miniatur i kontrastowych zestawień kolorystycznych. Nadal są ale mam poczucie, że zdecydowanie mniej tu charakterystycznych zabiegów reżysera niż chociażby w „Asteroid City” czy w „Kurierze Francuskim”. Nieco bardziej przypomina mi estetycznie jego wcześniejsze filmy, gdzie było jeszcze miejsce na lekką chropowatość. Są tu oczywiście kadry zachwycające swoją symetrią ale to duży krok w bok od tego co widzieliśmy chociażby w niemalże  przestylizowanym „Asteroid City”.

 

Pytanie o odkupienie jest całkiem ciekawe, nie wydaje się bowiem by nasz główny bohater wykazywał się jakąś szczególną skruchą za to co zrobił. I choć nie znamy wszystkich jego występków to trzeba przyznać, pewną podpowiedzią jest fakt, że każdy napotkany przez niego płatny zabójca (ze zleceniem na zabicie Kordy) kiedyś dla niego pracował. Jednocześnie jednak, krok po kroku wraz z każdym kolejnym mniej lub bardziej udanym biznesowym posunięciem, dostrzegamy w bohaterze przestrzeń do zmiany. Anderson bez wielkiego sentymentalizmu, wskazuje na uzdrawiającą siłę rodziny ale też na potencjał do zmiany, który drzemie w bohaterze. Jest jednak w swojej wizji dość konserwatywny – nie ma odkupienia bez upadku, nie ma zbawienia bez odpowiedniej opłaty tu na ziemi. Korda nie dostanie rozgrzeszenia tylko dlatego, że mu przykro czy dlatego, że kocha swoje dzieci. Jednocześnie, jest tu też myśl, że czasem upadek może dać jakąś siłę i wolność, której nie ma się, gdy walczy się za wszelką cenę by pozostać na szczycie. Zaś skomplikowane rodzinne relacje mogą rozwinąć się dopiero wtedy, kiedy wszyscy są pewni, że nikt nie chce od nich nic więcej poza zrozumieniem i uczuciem. Oczywiście pozostaje kwestia, czy to co uda się nam odkupić w tym naszym kolorowym barwnym świecie, okaże się wystarczające dla tych, którzy czekają na nas po drugiej stronie i rozliczają nasze grzechy dużo surowiej niż własna rodzina.

 

 

To też kolejny rozdział opowieści o ojcostwie, temacie, który Andersona nie opuszcza. Ojcowie w filmach reżysera, niemal zawsze są niedoskonali, często nadmiernie skoncentrowani na pracy albo znikający, albo odsuwający dzieci od siebie. Dzieci, których często jest dużo, ale których sami ojcowie nie zawsze znają (filmowa Lisel ma przecież kilkoro rodzeństwa). Anderson stara się złych ojców, zrozumieć, czasem rozgrzeszyć, czasem – pozwala im zobaczyć swoje błędy. Nie jestem przekonana, czy należy to uznawać za osobiste rozliczenia reżysera (czy też scenarzysty) ale niewątpliwie jest to znaczący motyw w jego twórczości. Jednocześnie – wydaje się, że ojcostwo pozwala także analizować w ogóle czym ma być męskość. I mężczyźni u Andersona się zwykle z prostego schematu tego jaki ma być mężczyzna wyłamują. Albo są nieporadni w społecznym odgrywaniu swoich ról (jak ojcostwa czy małżeństwa), albo są niemal jak dzieci i oczekują, że świat się do nich dostosuje. W „Fenickim Układzie” bardzo dobrze widać odwrócenie ról. Przewodniczką po tym co właściwie i odpowiedzialne jest córka nie ojciec. Wciąż jednak, nie są to filmy, które podważałyby sens rodzinnych relacji. Wręcz przeciwnie stawia je w samym centrum, sugerując, że bez odpowiedniego uporządkowania tych relacji, nie da się powstrzymać narastającego wokół nas chaosu.

 

„Fenicki Układ” pewnie by nie zadziałał w swoich rozważaniach o tym jakie są nasze winy do odkupienia, gdyby nie obsada. Uważam, że to jedna z lepszych ról Benicio Del Toro od lat. Nie wiem co Wes Anderson robi, ale Del Toro gra u niego jak u nikogo innego. Jest jednocześnie okrutny, stanowczy, wrażliwy i przezabawny. Fenomenalna jest Mia Threapleton jako Lisel. Chciałabym być zła na to, że pasuje do określenia „Nepo baby” jako córka Kate Winslet, ale nie da się ukryć, że gra fantastycznie. Co więcej, niekiedy widać w niej manieryzmy jej matki, które jednak w tym przypadku doskonale się sprawdzają. Bo gdyby Kate Winslet chciała wejść do świata Andersona byłoby tam zdecydowanie dla niej miejsce.  Jednak największym odkryciem tego filmu jest Michael Cera, który u zaskoczeniu wszystkich nigdy wcześniej u Andersona nie grał. Cera wpasowuje się w ten świat fantastycznie, a jego filmowa transformacja jest fantastyczna i pokazuje, że czasem naprawdę wystarczy „zdjąć okulary”. Serio Cera to moim zdaniem ten aktor, który powinien u Andersona pojawiać się częściej. Co więcej mam wrażenie, że został zaangażowany do roli, którą pewnie w innym filmie zagrałby Jason Schwartzman czy ostatnio Timothee Chalamet, ale wypadł w niej bez porównania lepiej niż którykolwiek z nich.

 

 

Oczywiście jak zwykle w przypadku filmu Wesa Andersona, człowiek siedzi i zastanawia się, dlaczego Scarlett Johansson wpada zagrać u niego dwa zdania, Tom Hanks jest przez cztery minuty wszystkiego, a Benedict Cumberbatch pojawia się dosłownie na samą końcówkę. Nie mówiąc o tym, że Bill Murray mówi chyba w całym filmie jedno zdanie. Nikt nie jest do końca pewny dlaczego gwiazdy aż tak chętnie grają w filmach Andersona (moja robocza teoria wciąż zakłada, że reżyser ma szufladę pełną kompromitujących zdjęć)  ale trzeba przyznać, że to jest zabawne oglądać film gdzie nigdy nie wiesz kto zaraz pojawi się na ekranie. Inna sprawa, że czasem są to rólki, które naprawdę przykro byłoby przepuścić. Riz Ahmed jako książę Fenicji jest być może najpiękniejszym mężczyzną jakiego od dobrych paru lat widziałam na kinowym ekranie. I widziałam wielokrotnie Riza Ahmeda w filmach, ale w żadnym nie był tak piękny. Trudno się też dziwić, że np. Richard Ayoade przyjął rolę szefa rewolucyjnej bandy, rolę, która musiała być pisana z myślą o nim, bo nie wyobrażam sobie żadnego innego aktora wypowiadającego te kwestie.  Coś jest w kinie Andersona, że potrafi obsadzić aktorów nieco inaczej, co jak podejrzewam – gwarantuje im poza ciekawą rolą też niezłą zabawę.

 

Podejrzewam, że „Fenicki Układ” nie będzie dla wielu osób ich ulubionym filmem Andersona. To jednak nie jest „Grand Budapest Hotel”, który swoją estetyką i szkatułkową narracją wciągał i budził trudne do opisania uczucie nostalgii. Nie jest to też „Genialny Klan”, który moim zdaniem najlepiej ze wszystkich filmów Andersona poradził sobie z tematem niedoskonałego ojca. Wciąż, nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdyby to właśnie był mój pierwszy film Andersona od razu chciałabym więcej. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy ponad dwie dekady temu przez przypadek wpadłam na „Genialny Klan” i wiedziałam, że znalazłam reżysera, którego wrażliwość jest mi bliska. Gdybym zaczęła od „Układu Fenickiego” na pewno poczułabym to samo. Co jest o tyle zabawne, że choć jestem sentymentalna i mam olbrzymie umiłowanie do symbolu i detalu, to akurat tatę… tatę mam dobrego.

PS: Na początku śmiałam się z tego, że Benicio Del Toro został zatrzymany na lotnisku, bo straż zaniepokoiła treść scenariusza do „Fenickiego układu” jaki miał przy sobie. Ale po obejrzeniu kilku scen w filmie nawet zaczynam rozumieć dlaczego ktoś mógł się zaniepokoić. Teraz jestem ciekawa czy film będzie wyświetlany w samolotach, czy trafi na jakąś czarną listę. Bo na pewno taka jest.