ELIO. Pomocna dłoń z kosmosu [RECENZJA]
W 1977 roku Amerykanie wystrzelili w kosmos dwie sondy należące do programu Voyager. Na ich pokładzie nie znaleźli się jednak astronauci, lecz słynne, pozłacane dyski z nagraniami przeznaczonymi dla przedstawicieli obcych cywilizacji. Płyty pomyślane zostały jako multimedialna wizytówka naszej cywilizacji: zamieszczono na nich pozdrowienia w aż 56 językach, najpopularniejsze utwory Bacha, Mozarta czy Beethovena, a […]
![ELIO. Pomocna dłoń z kosmosu [RECENZJA]](https://film.org.pl/wp-content/uploads/2025/06/elio2.jpg)
W 1977 roku Amerykanie wystrzelili w kosmos dwie sondy należące do programu Voyager. Na ich pokładzie nie znaleźli się jednak astronauci, lecz słynne, pozłacane dyski z nagraniami przeznaczonymi dla przedstawicieli obcych cywilizacji. Płyty pomyślane zostały jako multimedialna wizytówka naszej cywilizacji: zamieszczono na nich pozdrowienia w aż 56 językach, najpopularniejsze utwory Bacha, Mozarta czy Beethovena, a także zdjęcia przedstawiające Ziemię i jej mieszkańców. Swoiste listy w butelce będą dryfować po kosmicznym oceanie tak długo, aż ktoś ich wreszcie nie znajdzie. Jak twierdzi Carl Sagan, pomysłodawca całego projektu: już sam fakt ich nadania „mówi coś optymistycznego o życiu na naszej planecie”. W głębi duszy liczymy na to, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Głodni kontaktu z Innymi, czekamy aż nasze wiadomości zostaną odebrane i odszyfrowane. I chyba żadna osoba na Ziemi nie czeka na ten doniosły moment tak bardzo jak 10-letni Elio.
W pierwszej, a przy tym zdecydowanie najlepszej, scenie nowej animacji Pixara oglądamy narodziny kosmicznej pasji głównego bohatera. W muzealnej przestrzeni Elio urywa się spod niezbyt czujnego oka ciotki, opiekującej się nim po śmierci rodziców. Eksplorując budynek na własną rękę chłopiec trafia do sali wyłączonej z użytku – sali poświęconej podbojowi kosmosu. Uruchamia przewodnik audiowizualny i kładzie się na podłodze. Kiedy głos Krystyny Czubówny wprowadza go w szczegóły programu Voyager, na suficie pomieszczenia pojawiają się kolorowe światełka imitujące gwiazdy i planety. Na krótki moment świat dookoła znika, podobnie jak wszystkie związane z nim zmartwienia. Z oczu bohatera zaczynają płynąć łzy. Z jednej strony rodzi się w nim wówczas głęboka pasja do kosmosu, z drugiej wiara – w to, że istnieje coś więcej; że kiedyś uda mu się uciec od rzeczywistości, w której czuje się samotny i porzucony. I choć bohatera ściąga w końcu na ziemię kierująca się zdrowym rozsądkiem ciocia, to Elio już nigdy nie spojrzy na rozgwieżdżone niebo w ten sam sposób – zawsze będzie w nim widział nadzieję na lepsze jutro.
W podobny sposób na niebo patrzyła niegdyś Lilo, modląc się do „spadającej gwiazdy” o to, aby zesłała jej prawdziwego przyjaciela. Punkt wyjścia jest tu właściwie identyczny, jak w klasycznej animacji Disneya, święcącej obecnie triumfy za sprawą całkiem udanego remake’u live action: dziecko po traumatycznej śmierci rodziców czuje się zagubione i niedopasowane. Regularnie spotyka się z prześladowaniem ze strony rówieśników, na docinki reagując agresją. Opiekująca się nim krewniaczka – choć bardzo się stara, a jej intencje są szczere – nie potrafi zapanować nad sytuacją. Pomocna dłoń nadchodzi z dość nieoczekiwanej strony, bo z kosmosu. To tam główny bohater/bohaterka odnajduje akceptację, bliskość i bezwarunkową przyjaźń, której tak bardzo potrzebował/a. Cała różnica w tym, że Elio rzeczywiście w kosmos leci – jego największe marzenie się spełnia, zostaje „uprowadzony” – podczas gdy do Lilo kosmos przybywa pod postacią kultowego, niebieskiego stworka.
Wszelkie porównania jakościowe pomiędzy Elio a oryginalnym Lilo i Stitchem muszą się jednak skończyć wskazaniem na korzyść filmu Chrisa Sandersa i Deana DeBloisa. Obie animacje opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym (rodzinie, potrzebie bliskości i społecznej akceptacji), Lilo i Stich to jednak znacznie lepiej napisana i poprowadzona opowieść. Jej sercem okazuje się relacja między tytułowymi bohaterami: szalenie satysfakcjonująca, rozwijająca się sumiennie od początku aż do końca seansu. W Elio mogłoby być podobnie – bohater spotyka jednak swojego kosmicznego soulmate’a, niezwykle uroczego Glordona, dopiero w połowie filmu. Ziemska ekspozycja trwa zdecydowanie zbyt długo, choć finalnie i tak okazuje się bardziej interesująca niż kosmiczne perypetie chłopca, który otrzymuje od galaktycznego odpowiednika ONZ-u, raczej mało ekscytujące, zadanie przeprowadzenia pertraktacji pokojowych z krwiożerczym Lordem Grigonem.
Jeżeli w trakcie seansu poczujecie – podobnie jak ja – że Elio jest filmem „pękniętym”, nie do końca spójnym treściowo, to przyczyn takiego uczucia poszukiwać należy przede wszystkim w dość skomplikowanych losach produkcyjnych filmu. Początkowo za reżyserię odpowiadać miał Adrian Molina, współtwórca Coco. We wstępnej fazie projekt miał wyraźne zabarwienie osobiste: Molina, podobnie jak Elio, dorastał w bazie wojskowej, zmagając się na co dzień z poczuciem izolacji i niespełnienia. Po kilku latach pracy reżyser porzucił jednak projekt, aby zająć się kontynuacją Coco – w czerwcu 2024 roku ogłoszono, że pałeczkę przejęła po nim Domee Shi, reżyserka To nie wypanda. Jeżeli porównamy sobie pierwszą zapowiedź Elio – wypuszczoną przez Pixara ponad dwa lata temu, a zatem w czasie, kiedy za reżyserię odpowiadał wyłącznie Molina – z finałowym produktem, to zobaczymy dwa zupełnie różne filmy. Ostatecznie premiera opóźniła się o rok, a pod gotową animacją podpisane zostały aż trzy osoby: Molina, Shi i dokoptowana w międzyczasie Madeline Sharafian, pracująca wcześniej zarówno przy Coco, jak i To nie wypanda.
Duża liczba zmian wprowadzona tak gwałtownie i w tak krótkim czasie (od ogłoszenia zmiany reżysera do momentu premiery minął równo rok) musiała odbić się negatywnie na jakości filmu – i tak też się stało. Mimo wszystko, są w Elio momenty, które przypominają nam, że mamy do czynienia z animacją sygnowaną logo Pixara. Relacja Elio z Glordonem, choć zainicjowana dość późno, działa niczym dobrze naoliwiona maszyna – bawi, kiedy ma bawić, a kiedy ma wzruszyć, to wzrusza. Standardowo sprawdza się również podwójne kodowanie – filmowi wyjadacze bez problemu odnajdą tutaj kilka pomysłowych nawiązań intertekstualnych do klasyków kina science fiction, z E.T., Obcym, Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia oraz Coś na czele. Nie jest więc znów tak źle, ale czy jest dobrze? Jednym z największych przekleństw Elio – poza chaosem spowodowanym turbulencjami produkcyjnymi – okazuje się koniec końców dziedzictwo studia, które odpowiada za jego powstanie. Pixar, znajdujący się obecnie w dość przeciętnej formie, przyzwyczaił nas po prostu do nieco lepszych filmów.